Raczej wygryw.
Lektura wywiadu przeprowadzonego przez Wojciecha Tymińskiego z Króliczą Norą (Dominika Sitnicka, Łukasz Tarnowski, Anna Rzeźnik, Bartłomiej Brach) i opublikowanego w „Dużym formacie” 8 stycznia 2018 roku, nie należała do przeżyć miłych. Głównie chodzi o odmalowany obraz nastolatków w dzisiejszym świecie. Dominacja „przegrywu” czyli postrzegania swojego życia jako pasma porażek (zastosowałem duże uproszczenie, celem pogłębienia wiedzy odsyłam do tekstu) i niespełniania oczekiwań (swoich? cudzych?) sprawia, że myślę o następnej generacji z troską i współczuciem. Tym prędzej postanowiłem przesłuchać i polecić album Wojtka Filipowicza.
Otóż twórca albumu „Dreambank” urodził się w 2000 roku. Zachodzi obawa, że nigdy nie słyszał jak brzmiał internet w latach 90. Pomimo tego, muzycznie starał się przedstawić swoje wyobrażenie tamtych lat. Należy oddać, że jego koncepcje wypadają nad wyraz korzystnie. Młody Łucznik ogrywa nostalgię tak jak on ją postrzega, a nie jak zapamiętałem to ja. Ta różnica perspektyw daje ciekawe rezultaty przy odbiorze. Dajmy na to we „Flowers” urzekający romantyzm w ogóle nie kłuje w uszy, a potęguje doznania. W ogóle kwestia percepcji jest tu istotna, gdy przyjrzymy się temu co wyrażać ma okładka płyty.
Również tytułami utworów jest w stanie przywołać podział na wygryw i przegryw – „I was born in wrong generation (I want to live in the future)” czy „I went to a party and still felt lonely”. Tylko muzyka nie brzmi jak porażka. Wręcz przeciwnie, wzbudza entuzjastyczne reakcje. Jeśli weźmiemy trzeci z kolei numer to usłyszymy jak skutecznie Łucznik podkręca tempo i pionizuje słuchacza. Wklejone głosy z szaleńczą przemową, podbite mocniejszymi uderzeniami dają ciekawy efekt. Filipowicz potrafi się poruszać w znanych i ogranych schematach, ale wprowadza do nich niezbędny powiew świeżości.
„Orcan” to ostateczny argument za tym, że mamy do czynienia z wygrywem w stanie czystym. Głównym składnikiem jest beat, mocny, z sensem, ale przede wszystkim nadający się do klubu. Masywne brzmienie dobrze robi na trawienie. Jest w tym niebagatelna plastyczność oraz sporo przestrzeni. Wyobraźnia – to jest klucz do tego, krótkiego albumu. Z kolei „I went to a party…” jest najpełniejszy z zestawu. Ucieczka od tandetnych rozwiązań jest sprytnym manewrem młodego człowieka. „Snowy dub” wyekwipowany został w energię podążającą śladem muzyki tanecznej. Nie umiem sobie tylko wytłumaczyć w jaki sposób Młody Łucznik z taką skutecznością ominął rafy kiczu i lukrowanej nostalgii, bo w jego wykonaniu zgrane fragmenty i patenty nabierają dziwnej mocy. To musi być kwestia wieku. Jeśliby wciągnąć Filipczaka na cokół to o przyszłość kolejnej generacji nie mamy się co martwić.
Magia | 2018