Wracam do kilku zaległych, ale ważnych płyt, a wśród nich znalazł się też nowy album Hailu Mergii – jednego z twórców Ethio-jazzu.
Hailu Mergia – „Lala Belu” (Awesome Tapes From Africa | luty-marzec 2018)
Zacznę ten wpis od najnowszej – i wydanej po wielu latach – płyty etiopskiego muzyka Hailu Mergii. W 2016 roku na Nowej Muzyce z kolei opisywałem szeroko w cyklu „Rewind” album „Wede Harer Guzo” nagrany przez Mergię i jego Dahlak Band w 1976 roku. Wówczas Awesome Tapes From Africa wznowiła ten znakomity materiał. Przypomnę tylko, że Hailu (akordeonista, klawiszowiec) tworzył m.in. z wibrafonistą Mulatu Astatke w latach 70. słynny zespół The Walias. Fantastyczny koncert tego drugiego wielkiego muzyka z Etiopii można było zobaczyć w ubiegłym roku podczas lubelskiej odsłony festiwalu Wschód Kultury (tutaj moja relacja).
W trakcie sesji „Lala Belu” Etiopczykowi towarzyszyli doskonale wszystkim znani instrumentaliści: perkusista Tony Buck (The Necks) i kontrabasista Mike Majkowski (Lotto). Nowe kompozycje Mergii napędza kapitalna sekcja rytmiczna, na tle której lider może czuć się bardzo pewnie i zarazem bezpiecznie. Mamy syntezatorowe sola („Lala Belu”) przeplatające się z akordeonowymi („Tizita”). Niekiedy słychać też melodykę. Najbardziej zapachniało mi melancholią z lat 70. w utworach „Tizita” i „Gum Gum”, gdzie hipnotyczny rytm kontrabasu Majkowskiego oraz swingująca perkusja Bucka zapraszają wręcz do transowego tańca. Z „Anchihoye Lene” zaś wyłania się Ethio-jazz w pełnej krasie (skale, harmonie instrumentów klawiszowych plus rozedrgana perkusja). Płytę wieńczy fortepianowy „Yefikir Engurguro” zagrany z dużą swadą, lekkością i nutą Ethio-jazzu. Niby wszystko się zgadza na „Lala Belu”, co też zauważył Bartek Chaciński w swojej recenzji na Polifonii, ale chyba jednak brakuje tematów mocniej chwytających za gardło i uszy. Ale na pewno będę wracał do poszczególnych fragmentów.
Jaap Blonk & Terrie Ex – „Thirsty Ears” (Terp Records | 26.01.2018)
Ten materiał nie został opatrzony żadnym esejem, manifestem, pouczeniem itd., za to powstał w całości jako wyimprowizowany pejzaż / kolaż dźwiękowy autorstwa Jaapa Blonka (głos, elektronika) i Terrie’ego Ex (gitara elektryczna, harmonium). Słowo mówione (np. „Sound”, „Some Habbub”) zderza się z eksperymentalną falą rozmaitych dźwięków – od gitarowych improwizacji po elektroniczną kakofonię. Momentami wokalne partie Blank mogą kojarzyć się z onomatopeiczną stylistyką Keiji Haino („Netherbands”). W sumie są to przedziwne opowieści Holendra rozgrywające się choćby na tle ciemnych fraz harmonium w „Let’s Go Out”. „Who’s Knocking?”. No właśnie, kto do nas puka? W tym fragmencie Blonk wyrzuca z siebie niesamowite brzmienia pod tytułem „Kaczor Donald w krainie psychodeliczny zjaw”. W „Fog Hunt” z kolei duet „dopieszcza” nas nieoszlifowaną elektroniką oraz preparowaną gitarą. „Thirsty Ears” mieści się w ramach mojego określenia pt. ZAZ – czyli zjawiskowa, autentyczna i zaskakująca.
Atamina – „Sycophantic Friends” (Makkum Records | 13.11.2017)
W Polsce mamy Bitaminę, a w Ghanie Ataminę. Taki żarcik. To tylko taka gra słów, nie mająca dalszego przełożenia. Arnold De Boer (szef Makkum Records, gitarzysta The Ex, znany też jako Zea) od wielu lat odkrywa ghanijską scenę. Wystarczy wymienić najważniejszego artystę, czyli Kinga Ayisobę (tutaj moja relacja z koncertu Króla jaki odbył się we Wrocławiu w październiku 2017 roku). Chodzi tu też o popularyzację instrumentu kologo (protoplasta banjo). Dzięki nieocenionym działaniom Holendra cały czas poznajemy nowych muzyków z Ghany. Tak było wcześniej z Ayuune Sule (jest w koncertowym składzie Ayisoby) czy Prince Buju.
Muzykę Ataminy można było usłyszeć na składance „This is Kologo Power!” z 2016 roku. Teraz dostajemy jego długogrający materiał pod tytułem „Sycophantic Friends”. Któż to taki Atamina? Właściwie jest to Dr Professor Atamina – trzydziestopięciolatek pochodzący z małej wsi położonej niedaleko granicy z Burkino Faso. Ponoć studiował medycynę, ale ostatecznie wygrała muzyka. Zaczął grać na kologo w wieku dziesięciu lat – wówczas wykonywał m.in. utwory Kinga Ayisoby. – „Nikt nie może nauczyć kogoś gry na kologo. Jeśli się z tym nie urodzisz, to po prostu tego nie masz. Kiedy duch cię wybierze, wtedy możesz grać na kologo” – twierdzi Atamina.
Oczywiście pieśni Ataminy – jak i innych artystów z Ghany – mają głęboki przekaz. Pierwszy lepszy przykład to nagranie „Rubber Song” mówiące o tym, żeby dbać o przyrodę. Ghanijczyk ma na myśli zakaz używania plastikowych toreb w jego kraju. Co ciekawe, niektórym państwom afrykańskim udało się wycofać je z obiegu. To o czym śpiewa Atamina można zobaczyć w znakomitym klipie do utworu „Mama” innych ghanijskich artystów z formacji Dark Suburb. Atamina łączy także brzmienie kologo z bardzo prostą elektroniką. Dużo się dzieje na „Sycophantic Friends” pod względem samego rytmu. Wydawca uraczył nas zabawnym porównaniem odnośnie kompozycji „When Two Elephants Fight”, pisząc: „(…) Atamina brzmi tak, jakby tańczył z słoniem, który pobierał lekcje od Mohammeda Ali”. W „Guhumenga” i „Yine Nbise Mam” z kolei głos Ghanijczyka został delikatnie przepuszczony przez Auto-Tune. Nawet i tam dotarł ten elektroniczny wybryk. Mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu i usłyszymy Ataminę na żywo w Polsce. To kolejna znakomita postać z Zachodniej Afryki!
Całość do odsłuchu na stronie Bandcamp: www.atamina.bandcamp.com
While We Still Have Bodies – „While We Still Have Bodies” (Neither/Nor Records | 31.10.2017)
Drastyczny przeskok stylistyczny? Czemu nie! Choć rzeźba z okładki ma coś w sobie z afrykańskich bóstw. Z Ghany wędrujemy w głąb nowojorskiej awangardy, free jazzu i muzyki improwizowanej. „While We Still Have Bodies” to debiutancki materiał kwartetu, w którego skład wchodzą tacy muzycy jak Ben Gerstein (puzon, radio, telefon komórkowy), Sean Ali (kontrabas, odtwarzacz kasetowy), Michael Foster (saksofon tenorowy i sopranowy, odtwarzacz kasetowy) oraz Flin van Hemmen (perkusja, odtwarzacz MP3). Przypomnę, że Ali współtworzy również trio Natura Morta, zresztą nie tak dawno temu opisywane przeze mnie na Nowej Muzyce.
„While We Still Have Bodies” to ponad godzinny ciąg przeróżnych odłamów ekspresji, rozkładających się w nielinearnych przedziałach rytmicznych. Bywa, że chimeryczna amplituda dźwiękowego „chaosu” – przesiąkniętego surowym free jazzem i plemienną aurą (dlatego nie odeszliśmy całkowicie od Afryki) – łagodnieje albo przechodzi w inny rodzaj awangardowego rytuału przypominające odgłosy dżungli, ale bardziej tej miejskiej (okolice 25 minuty, z kolei bliżej 33 minuty: saksofonowo-puzunowe sola wbijają w fotel!). Twórczość Amerykanów wychodzi daleko poza oczywiste formy mieszczące się nawet w zakresie swobodnej improwizacji czy free jazzu. U nich obostrzenia gatunkowe nie istnieją. Według mnie fani muzyki improwizowanej powinni wejść w posiadanie „While We Still Have Bodies”. Naprawdę warto!
Yasuaki Shimizu – „Music For Commercials” (Crammed Discs | 15.10.2017)
Yasuaki Shimizu to bez najmniejszego wątpienia człowiek instytucja. Współpracował z ogromną ilością artystów z różnych dziedzin sztuki (film, instalacje wideo, taniec etc.). Wystarczy wymienić Ryuichiego Sakamoto, Björk, DJ Towa Tei, Van Dyke Parksa, Manu Dibango, Elvina Jonesa, Toshinori Kondo, Mitsuo Yanagimachiego, Petera Greenawaya, Kazumiego Watanabe, Billa Laswella i wielu innych. Shimizu może być także kojarzony jako interpretator wiolonczelowych suit Bacha, ale granych przez niego na saksofonie tenorowym. Najczęściej wykorzystywał do tego niekonwencjonalne środowiska akustyczne, które dobierał pod względem wysokiego natężenia pogłosu, a mianowicie podziemny kamieniołom, kopalnia w Japonii czy świątynia Kodaiji w Kioto.
Japończyk swoją karierę rozpoczął pod koniec lat 70. XX wieku, udzielając się w rockowym zespole Mariah. Choć w tym samy czasie zaczął nagrywać solową muzykę; debiutował w 1978 roku płytą „Get You”. Później przyszedł czas na kolejne solowe przedsięwzięcie pod nazwą Yasuaki Shimizu & Saxophonettes (pod tym szyldem Shimizu wydawał suity oraz Wariacje Goldbergowskie Bacha).
„Music For Commercials” oryginalnie ukazał się w 1987 roku. W zeszłym roku belgijska Crammed Discs w ramach serii „Made To Measure” wznowiła ten niezwykły zbiór dżingli napisanych na potrzeby japońskich reklam telewizyjnych. Wyjątkiem jest jedynie najdłuższy fragmentt „Ka-Cho-Fu-Getsu” przygotowany do krótkiej animacji komputerowej. Słuchając poszczególnych impresji / kolaży dźwiękowych, naprawdę zastanawiałem się, czy aby na pewno jestem w 1987 roku (np. „Tachikawa”, „Seiko 2, 3, 4”, „Boutique Joy”). Yasuaki Shimizu uruchomił – nie tylko tą płytą – nową jakość na elektronicznej i eksperymentalnej scenie. Właściwie to jest jednym z ojców założycieli współczesnej fali retromanii. W tym roku Japończyk wystąpi na OFF Festivalu w Katowicach.
Rozzma – „Donya Fakka” (Crammed Discs | 17.11.2017)
Na koniec tego wpisu proponuję jeszcze debiutancką EP-kę egipskiego projektu Rozzma. Tajemniczemu przedsięwzięciu towarzyszy epicka opowieść o masce króla Tutanchamona. W opisie czytamy, że Rozzma zaginęła w czasie i przestrzeni 7000 lat temu, a teraz powróciła na Ziemię, aby odkryć wspomnianą maskę króla, która w czasie jego pobytu na Ziemi była największym dziełem sztuki i techniki, a obecnie jest zdewaluowana. Domyślam się, że chodzi tu o złotą maskę grobową Tutanchamona, odkrytą przez Howarda Cartera w 1922 roku. Historia odnalezienia grobowca tego faraona jest fascynująca, ale to temat na inną okazję. Idźmy dalej za scenariuszem napisanym przez współczesnych artystów. Dla Rozzmy powrót na Ziemię, a zwłaszcza do Egiptu, jest nieco niezręczną sytuacją, ponieważ kiedy po raz ostatni gościł na Ziemi, Egipt był – w tzw. czasach Nowego Państwa – jedną z najbardziej zaawansowanych cywilizacji na świecie. Reasumując, Rozzma próbuje zlokalizować dowody na istnienie takowej ery, dla której współczesna nauka, technologia oraz inżynieria mogą zawdzięczać swoje istnienie.
No, ale jesteśmy w roku 2018, w epoce wręcz o niepoliczalnej ilości piramid muzycznych. Swoją gatunkową cegiełkę dokłada także i Rozzma. Jedni określają to jako electro chabi, drudzy dopinają łatkę – co jest ogromnym nieporozumieniem – world music. Sam artysta (artyści?) nazywa to po prostu futurystycznym bass music z Kairu. Ja dorzucam do tego pokaźne wpływy sceny rave. W jednej z recenzji minialbumu „Donya Fakka” przeczytałem bardzo trafne słowa: „Rozzma wydaje się nieco rozczarowany teraźniejszością i postanowił tworzyć muzykę z przyszłości”. Czekam na cały longplay!