Wpisz i kliknij enter

Nie jesteśmy skazani na powtarzanie tych samych muzycznych wątków – rozmowa z Fischerle

Otwarte struktury, brzmienie jako warstwa metamuzyczna i bezkompromisowość małych wydawnictw.

Fischerle, czyli Mateusz Wysocki, opowiada o łączeniu hiphopowych beatów z awangardą, działalności niezależnych oficyn wydawniczych i o tym, że muzyka nie ma dna, prezentując również swoje ulubione zeszłoroczne albumy.

Emilia Stachowska: W jednym z wywiadów wspominasz, że „muzyka była w rodzinnym domu odkąd pamiętasz”. Jaka muzyka ci wtedy towarzyszyła?

Fischerle: Najróżniejsza. Głównym dostawcą muzyki był mój ojciec, który najpierw zbierał winyle, a później – zafascynowany nowymi możliwościami wymiany danych – ściągał ją z internetu jak popadnie. To dzięki niemu poznałem rocka progresywnego, trip hop, jazz i muzykę poważną (pozdro tatuś!).

Twierdzisz też, że „muzyka to bezkresna przestrzeń”. Jak się w niej odnajdujesz?

Myślę, że zwyczajnie. Nie czuję się nią przytłoczony, choć poznawanie jej, jak nigdy dotąd, wiąże się dla mnie ze świadomymi wyborami. Mam nawyk szukania muzyki samemu. Nie interesują mnie listy, zestawienia, recenzje i poczytne magazyny, które podpowiedzą mi, co jest aktualnie modne. Ufam małym kasetowym wydawcom i ich wyczuciu oraz znajomym, którzy siedzą w temacie.

Długo szukałeś brzmienia najbardziej zgodnego z twoją wrażliwością?

Wydaje mi się, że nie mam jednego brzmienia, raczej używam określonych metod obróbki dźwięku i splotów efektów. Na brzmienie patrzę jak na warstwę metamuzyczną, którą można modyfikować również w obrębie jednego albumu (starałem się to zrobić np. na „Beard & Parachute” wydanym w zeszłym roku w Pointless Geometry, gdzie surowe, monofoniczne utwory z niedostatkiem basu mieszają się z dubowymi, wypełnionymi po brzegi przestrzeniami). Ostatnio interesują mnie rzeczy, które nie brzmią zbyt dobrze, ale są w jakimś pierwotnym sensie niezwykle muzykalne, np. stara muzyka afrykańska.

Niejednokrotnie wspominasz, że bardzo pociąga cię hiphop, a dokładnie – jego otwarta struktura. Możesz rozwinąć ten wątek?

Hiphop jest dla mnie jednym z niewielu gatunków, które mogą w siebie wchłonąć dowolne inne gatunki muzyki, przede wszystkim nieelektronicznej. Nie wiem do końca dlaczego tak się dzieje, być może jest to kwestia dość uśrednionego tempa, pustych przestrzeni między dźwiękami perkusyjnymi oraz użycia sampli jako budulca. Jeśli prześledzisz beaty Premiera, znajdziesz tam nie tylko dość oczywiste sample z soulu, funku, jazzu, czy disco, ale i odniesienia do country, muzyki poważnej, gier komputerowych, audycji radiowych, muzyki etnicznej, albo chorałów gregoriańskich. Nie wyobrażam sobie gatunku muzycznego, którego nie dałoby się wsamplować w hiphop, nie zaburzając jednocześnie jego wyrazistego flow, czego przykładem jest chociażby cykl „Rhythm Roulette„, gdzie beatmakerzy w ciemno wybierają kilka winyli w sklepie i zawartą na nich muzykę traktują jako źródło sampli.

Czy te „otwarte struktury” znajdujesz też w innych gatunkach?

W tym sensie, o którym mówiłem powyżej – raczej nie, ale „otwartą strukturę” można rozumieć na kilka sposobów. Jest mnóstwo muzyki, której narracja przebiega nielinearnie i trudno ją uznać za „zamkniętą”, jak to się dzieje chociażby we free jazzie, czy elektroakustycznej improwizacji.

Jakiś czas temu powiedziałeś, że trudno było ci znaleźć osoby, które chciałyby rapować do twoich hiphopowych beatów. Dlaczego?

To nie do końca tak. Przez kilka lat z powodzeniem produkowałem hiphopowe beaty, na które chłopaki z miasta kładli swoje zwrotki, wydawaliśmy nielegale, żuliśmy ostentacyjnie gumę i było fajnie. Kiedy poszedłem na studia, zacząłem na poważnie wkręcać się w awangardę, katowałem Johna Zorna, Cecila Taylora, Alexandra von Schlippenbacha, ale jednocześnie wycinałem sample z ich nagrań i na ich podstawie robiłem połamane, nieregularne beaty. Łatwo więc wyobrazić sobie, że moi wspólnicy czuli się lekko zdziwieni brakiem podstawowej funkcjonalności tych podkładów (ja zresztą również) i wycofali się ze współpracy ze mną. Mnie z kolei przestały interesować klasyczne nawijki, więc rozstaliśmy się bez żalu i każdy poszedł w swoją stronę.

Dlaczego nie lubisz postawy spod znaku „wszystko już było”? Co cię w niej denerwuje?

To przez jej skrajność. Nie rozumiem dlaczego, skoro człowiek nieustannie rozwija się w wielu dziedzinach i odkrywa nowe rzeczy, akurat muzyka miała by być czymś, co już się wyczerpało, a my jesteśmy skazani na powtarzanie tych samych muzycznych wątków. W ostatniej edycji serialu „Rolnik szuka żony” jeden z bohaterów, niejaki Marek z Żydowa, podczas randki z jedną z kobiet przyznaje otwarcie, że nie podróżuje po świecie, bo „mur to jest mur, a bruk to bruk”. To dla mnie ta sama postawa starego dziada, tylko wyrażona innymi słowami.

Co zatem obecnie cię fascynuje?

Przygotowywałem ostatnio listę najciekawszych wydawnictw z 2018 roku, więc pozwolę sobie ją tu przytoczyć:

De Leon – „De Leon” (Mana Records)

Ostrowski – „Primary Fluctuation” (Recognition)

Jon Hassell – „Listening to Pictures” (Ndeya)

Various – „Gumba Fire” (Soundway)

Jos Smolders – „Spaces” (Moving Furniture Records)

Lukanto – „Lukanto” (Fort Evil Fruit)

Broshuda – „Jemi” (Haunter Records)

Renick Bell – „Wary” (Halcyon Veil)

Alyu – „Walden” (Orange Milk Records)

Paszka – „Producent Mebli z Drewna i Materacy” (Audile Snow)

Wydajesz w różnych polskich labelach – możesz opowiedzieć, jak wygląda ten sektor? Czym się on cechuje?

Choć z zewnątrz, dla kogoś wiążącego jakość muzyki z jej popularnością w mediach, nakłady równe 50 sztuk i wydawanie na kasetach mogą wydawać się śmieszne, jest to tylko złudzenie. Za małymi polskimi labelami stoją zazwyczaj bardzo doświadczeni, osłuchani i otwarci ludzie, którzy obrali sobie za cel promocję współczesnej muzyki autorskiej. Są dobrze zorientowani w tym, co się aktualnie dzieje, nie boją się eksperymentować i przesuwać granice, pomimo relatywnie małego zainteresowania ich działalnością.

Jakie możliwości otwiera tego typu działalność?

Najważniejszym aspektem, związanym z małymi labelami, wydaje mi się możliwość kontrolowania od początku do końca procesu wydawniczego. Nie trzeba tu iść na żadne ustępstwa, nie trzeba robić wielkich nakładów, które będą potem zalegały w piwnicy, wreszcie – nie trzeba iść na żadne kompromisy estetyczne. Te osoby mogą więc wydawać jakąkolwiek muzykę, która ma dla nich sens.

Miłość do literatury i do muzyki – jak one łączą się w przypadku twojej twórczości?

Szczerze mówiąc, to literatura jest dla mnie od dawna źródłem doznań estetycznych. Uwielbiam muzykę i daje mi ona dużo radości, ale raczej nie jest dla mnie bezpośrednią inspiracją. Dopiero kiedy zaczynam czytać Sebalda lub jakiegoś innego geniusza języka i trafiam u niego na piękny rytm zdań, w mojej głowie pojawiają się gotowe utwory muzyczne, które wystarczy rozpakować winrarem. Bardzo często w tytułach odwołuję się do konkretnych książek i wrażeń, które w nich znalazłem, bo takie czerpanie pomysłów, choć bardzo subiektywne i intymne, jest dla mnie formą samplingu wrażeń.

Pod koniec września ubiegłego roku ukazało się „Groove 7” – długo pracowałeś nad tym materiałem? Jakbyś go opisał?

W moim odczuciu to najbardziej paranoiczne nagrania jakie zrobiłem. Nad samymi utworami pracowałem kilka tygodni, ale bardzo długo przygotowywałem się do wejścia w formułę 160 bpm, zaproponowaną przez Pawła Dunajko, szefa Outlines i mojego wieloletniego współpracownika. Zajęło mi jakieś dwa lata, zanim poczułem się dobrze w tym tempie.

W czasie ich powstawania żyłem z konieczności w sporej izolacji, w drewnianym domu tuż przy przelotowej drodze, którą przetaczały się setki rozpędzonych tirów. Czułem się trochę jak w więzieniu (jakkolwiek śmiesznie to nie zabrzmi, szczególnie po tym, co powiem dalej). Trafiłem wówczas w internecie na emitowany wiele lat temu w TVN serial pod tytułem „Cela Nr”, w którym Edward Miszczak przepytuje zbrodniarzy różnego typu i próbuje dobrać się do ich „ja”. Te obrzydliwe sceny, kiedy redaktor naczelny znęca się werbalnie nad osobami chorymi psychicznie, kiedy próbuje je definitywnie oceniać i określać, nie mając nawet świadomości złożoności całej sytuacji, mocno na mnie podziałały. Pomyślałem sobie wówczas, że miarą naszego człowieczeństwa jest to, jak traktujemy skazańców. W takiej atmosferze powstawały te utwory, które zadedykowałem tragicznej postaci – Jerzemu Wielachowskiemu.

A co dalej? Co teraz bierzesz pod lupę?

Pracuję nad kilkoma rzeczami solo i kilkoma rzeczami z innymi ludźmi. Regularnie współpracuję z Michałem Wolskim (Mech) i pewnie jeszcze w styczniu ukaże się nasz nowy materiał, wydany w jego labelu Minicromusic. Razem z Krzyśkiem Ostrowskim kończymy pracę nad trzecim albumem Ifs (drugi czeka na wydanie w szwedzkim iDEAL). Ostatnio razem z Justyną Banaszczyk, działającą jako FOQL, zagraliśmy koncert na Flaucie i aktualnie pracujemy nad materiałem, który będzie rozwinięciem tego koncertu. Niedługo pojawi się również mój materiał ze Stefanem Jósem. Bardzo chciałbym coś nagrać z Pawłem Bartnikiem i w trio z Wojtkiem Kurkiem oraz Łukaszem Kacperczykiem – byłoby to połączenie projektów Paper Cuts i Bouchons d’Oreilles. Chyba tyle, jeśli chodzi o najbliższe współprace. W działalności solowej skupiam się natomiast nad serią Ptylotics, która jest dla mnie swoistym ćwiczeniem z rytmu.

Bardzo dziękuję za rozmowę!

(foto: grzebień znaleziony w hotelu)







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
minus
minus
5 lat temu

Fakt. Bełkot.

jaro
jaro
5 lat temu

komentarzu nie wymaga. o jest to bardzo bardzo, nijaki wywiad, taki 100% pop wsrod wywiadow, o niczym, byle był, smutne ze takie rzeczy akceptuje ie do ruku,
//

Polecamy