Wpisz i kliknij enter

Washed Out – Within & Without

Po Chazie Bundicku i jego mocno rozczarowującym „Underneath The Pine”, Ernest Green z projektem Washed Out dołącza do grona tych porzucających ideały artystów, na których ostatnimi czasy można się naprawdę obrazić. W każdym razie hipsterzy już na pewno mogą zacząć się chlastać.

Nierozerwalnie sklejone ze sobą krótkograjki „Life Of Leisure” i „High Times” były dla niektórych tym, czym „Causers Of This” dla mniej zorientowanych w dusznej strefie dźwiękowej zwaną chillwave, gdzie liczy się obiekt dźwiękowy, który żyje, co więcej, przeżyje nas, a zarazem pamięta czasy minione, rodząc się gdzieś na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – będąc antonimem zjawiska, które obecnie nazywamy muzyką witch house.

Ten podwójny debiut Greena okazał się niestety czymś, co można by nazwać „one-album wonder”, bowiem najnowszy krążek Washed Out „Within And Without” jest żelaznym dowodem na to, jak często łudzimy się i skrywamy w sobie nadzieję, że oto na naszych oczach i uszach rodzi się dźwięk, który wybija się, choć trochę, ponad cały ten zalew i nagle zostajemy z niczym, ruszając znów w mozolny wojaż po wysypiskach, z dala od sterylnych, szklanych pop-metropolii, tańczących do piosenek z autoklawu. To właśnie tam, ze śpiewem na ustach podąża Green. Dziś Sub Pop, jutro Universal, jeszcze wspomnicie moje słowa. „Within And Without” to album, który ma wielkie momenty, miałby ich nawet więcej, gdybym tylko nie słyszał wcześniejszych dziełek, które były jedną, wielką, beztroską chwilą, jakich od życia możesz chcieć tylko więcej. Kto dziś używa starego polaroidu? Wstydu szczędźcie! Bawimy się nowoczesnością, lecz jakby trochę przez załzawione oczy i zaciśnięte zęby…

Początek kontaktu z albumem nawet nie wskazuje na tak nieprzyjemny obrót sytuacji. Płytę otwiera marzycielski „Eyes Be Closed”, który jeszcze nosi w sobie ten, tak pożądany, hipnagogiczny pierwiastek, którym raczył nas Green na poprzednich nośnikach. Spójrz na okładkę przez przymknięte oczy – tak właśnie brzmi ten numer. Jest intymnie, jest zmysłowo, ale seks już trochę nie ten, zapomnij o delikatnych porywach emocji. Nadchodzi „Echoes”, jednak żadnego echa nie słyszę, beat pulsuje, przyciemniony, lecz cała reszta się muli, grzęznąc w jakiejś absurdalnie smutnej mieliźnie, wypuszczając co jedynie przepiękne brzmienie fletu.

„Pchnij to Green, jesteś już prawie w domu” – chciałoby się powiedzieć, jednak wszystko pozostaje głuche, a jedyne co słyszymy w odpowiedzi, to echo naszego wołania, spragnionego tej namacalnej, letniej gorączki. Upalnie robi się w sąsiednim „Amor Fati”, który jest pierwszą z dwóch gwiazd, które błyszczą na nieco zachmurzonym niebie tej płyty. Potrafi nieźle wpaść w ucho magnetyczną melodyjnością, a i zaskoczyć, odchyleniem rytmiki w stronę 90’s i wokalem w stylu Pandy Beara. Prościzna-łatwizna, a tak cieszy. Huśtawka tak jakościowa, jak emocjonalna. I jak tu się na niego nie wkurzyć?

Słabiej już w „Soft”. Wydaje mi się, że Ernest nie miał pomysłu na ten kawałek, bo gdzieś w tle majaczy jakiś bliżej nieokreślony patent, który nieszczęśliwie spożytkował na wszystko dookoła, zapominając o istocie – muzyce, tu złożonej na oklepanym automacie perkusyjnym i basie. Fakt, chillwave to dziś gorący i rozchwytywany towar, który łatwo sprzedać, ale nie jestem idiotą, żeby kupić same tylko opakowanie. Całą tą, bynajmniej niepiwną, gorycz w pełni wynagradza mi środek albumu w postaci prześlicznej perełki o tytule „Far Away”, która jest jedną z lepszych piosenek, jakie dane mi było usłyszeć w tym roku. Udowodniła mi również jedną, drobną rzecz – smyczki, to instrument, który świetnie współgra z tego rodzaju dźwiękiem i zaskakuje mnie, jak rzadko jest on na tej wyspie stosowany.

[embeded: src=”http://www.junostatic.com/ultraplayer/07/MicroPlayer.swf” width=”400″ height=”130″ FlashVars=”branding=records&playlist_url=http://www.juno.co.uk/playlists/builder/TUTAJ-KOD.xspf&start_playing=0&change_player_url=&volume=80&insert_type=insert&play_now=false&isRe lease=false&product_key=1776162-02″ allowscriptaccess=”always”]

Lotem koszącym przedzieram się przez przeciętny „Before” z irytującym samplem głosowym i nuceniem oraz „You And I”, którego początek, nie wiedzieć czemu, przypomniał mi o sequelu Crystal Castles – to pewnie za sprawą tej miarowo pulsującej wokalizy, jakich na albumie Glass i Kath było sporo. Kobiecy szept przy końcu nagrania okazał się być dobrym omenem. Docieram wreszcie do tytułowego „Within And Without” i choć, jak na tak spalony słońcem projekt, robi się przesadnie pesymistycznie, to wciągam się w to bez reszty, rozkoszując się emocjami – tęsknotą i wzruszeniem. Jest zbyt sterylnie, więc by zatrzymać ten obraz na dłużej, chucham na szybę, a zaparowany obraz przed oczami przeciąga się, aż do kończącego album „A Dedication”, najbardziej nietypowej kompozycji Washed Out, żegnającej mnie słodką, choć tak jednorazową melodią pianina.

By nie było wątpliwości – to nie jest zła płyta. „Within And Without” nosi w sobie cudowne rozmarzenie, a zarazem wiele minut wywołujących natychmiastową irytację. Wszystko płynie, Green nadal ma pomysł na swoją muzykę, jednak tak, jak jemu powoli rozwijający się dialog z mainstreamem wyjdzie na dobre, przynosząc niewątpliwe korzyści finansowe, tak jego muzyce zwiększoną atrakcyjność już wcale nie byłbym tego taki pewien. Trochę Washed Out szkoda, ale nadal, tak zwyczajnie, chcę tego słuchać. A co jak co, ale to akurat w tego rodzaju brzmieniach jest niemal najważniejsze.

Sub Pop | 2011

3/5

subpop.com
facebook.com/washed.out







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy