Wpisz i kliknij enter

Na przekór wszystkiemu

Rozmowa z Marsiją i Tomkiem Ziętkiem z grupy Loco Star o jej nowej płycie – „Shelter”

– Tomek: jesteś znany przede wszystkim z działalności na scenie jazzowej, choćby z grupą Pink Freud. Jak to się stało, że zdecydowałeś się tworzyć nowoczesny pop w Loco Star?

T.Z.: Od kiedy pamiętam muzyka zajmowała mi większość czasu. Czy to słuchanie polskiego big bitu lub Beatlesów z płyt-pocztówek, czy to zgrywanie ze szpuli „Thrilera“ Michaela Jacksona czy to, co leciało wówczas w telewizji na jedynym kanale. Wszystko to pewnie jakoś ukształtowało część mojego wyobrażenia na temat muzyki pop. Zaraz po tym naturalnie wkroczyła muzyka improwizowana i współczesna początku XX wieku, co z pewnością poszerzyło postrzeganie formy czy ekspresji muzycznej. W przypadku Freuda to nasze indywidualne cechy jako muzyków, spotkania na gruncie muzycznym i wynikający z tego ferment skierowały nas w tę, a nie inną stronę. Tak samo w Loco Star – po poznaniu Marsiji pojawiła się furtka do realizacji pomysłów z obszaru innej wrażliwości.

– Kiedy w 2004 roku ukazała się Wasza debiutancka płyta, kojarzyła się z dokonaniami artystów z nieistniejącej już Sissy Records. To stamtąd przyszła do Was inspiracja do stworzenia takiej zmysłowej elektroniki?

M.: Myślę, że nie bardzo mieliśmy pojęcie o istnieniu takowej. Pamiętam, że jeszcze w liceum zaczęłam wyłapywać z radia wszelkie dźwięki , które chyba do tej pory słychać w Loco. Coldcut, Tricky, Portishead, Funky Porcini, Critters Buggin, Bjork, Aphex Twin, Squarepusher. To mnie inspirowało przez lata i taką muzyką zarażałam też Tomka na początku naszej znajomości.

T.Z.: Kiedy powstawał Loco Star nikt z nas nie znał prawie nikogo z tzw. branży muzycznej. Dopiero po wydaniu debiutu poznaliśmy Uzka z Sissy poprzez propozycję remiksu dla Smolika. Wtedy też po bodajże pierwszym koncercie Loco Star w klubie Stare Kino (za czasów Walca) poznaliśmy Gobasa od Silver Rocket, w którym razem z Marsiją zaczęliśmy również grać. Wtedy też spotkaliśmy Janusza z Gustaff Records, który zaproponował parę supportów – przed Barbarą Morgenstern (pierwszy nasz występ w Warszawie w CDQ-u) czy Mashą Qurella (trasa polsko-niemiecka). Tym samym jednocześnie zaczęły docierać do nas dźwięki, które na pewno jakoś odbiły się na ówczesny sposób postrzeganie piosenki.

– Wszyscy jesteście znad morza. Mówi się, że tamtejszy klimat wpływa na to, że powstająca na polskim wybrzeżu ma taki oniryczny i rozmarzony nastrój. To prawda?

T.Z.: Środowisko muzyczne Trójmiasta zmienia się i to jest naturalne. W czasach gdy zaczynaliśmy z Loco nasza uwaga skupiała się wokół towarzystwa post-miłościowego (Tymon Tymański  czy Mikołaj Trzaska), zespołów Ścianka, Kobiety oraz młodych grup jak Ludzie, Dick 4 Dick, czy Pink Freud. Spotykaliśmy się trochę częściej niż teraz, czy to na koncertach, czy w studio, czy chociażby pokopać piłkę. Muzyka, jaką wtedy grały te zespoły kipiała energią. Obecnie scena trójmiejska jest znacznie bardziej rozwarstwiona. Wyczuwa się tworzenie muzyki bardziej dla własnej radości, bez potrzeby udowadniania komuś jaki to zespól jest zajebisty. Mam na myśli takie grupy jak Kings of Caramel,  Enchanted Hunters czy Drewno from Las. Jest także głośniejsza strona Trójmiasta. Myślę tu o takich nazwach jak zespół Gówno, Gypsy Pill, Lipali czy twórcy zrzeszeni wokół Nasiono Records. Również ekipa działająca wokół klubu Spatif czyli m.in Irek Wojtczak i Michał Gos tworzą bezkompromisową muzykę improwizowaną. Są przedstawiciele muzyki eletronicznej jak Dymiter czy Arszyn i jeszcze wielu innych młodych, którzy powoli dają się poznać  trójmiejskim odbiorcom sztuki. Trójmiasto ma  wiele twarzy, które łączą się w pewnym sposobie bycia poza głównym nurtem jednocześnie tworząc rzeczy interesujące i świeże. Pod  warstwą jodu w Trójmieście rośnie prężna grupa, która zmienia śpiące miasto w dynamiczne miejsce dla ludzi kreatywnych.

– Loco Star istnieje już prawie dekadę. Ale działacie jakoś tak niespiesznie – swoim torem, na luzie, bez spinki, trochę z boku. Co zresztą bardzo pasuje do Waszej muzyki. (śmiech) To wynika z Waszych charakterów?

T.Z.: Chętnie wydawalibyśmy płyty co dwa lata. Tylko jakoś tak nam się życie układa, że po drodze dzieją się rzeczy, które spychają pracę nad muzyką na dalszy plan. Z jednej strony fajnie, że nie mamy deadline`u, bo możemy pracować nad płytą aż do momentu, w którym stwierdzimy, że  czas już skończyć. Z drugiej strony nieograniczony czas rozleniwia, a to nie jest dobre, jeśli chce się w miarę na bieżąco być ze swoimi odbiorcami.

M.: Niedługo po wydaniu „Herbs“ rozpoznano u mnie stwardnienie rozsiane i dosyć ciężko było się dźwignąć po tym ciosie. Potem na przekór wszystkiemu zdecydowaliśmy się na dziecko, a po urodzeniu Rozalki doświadczyliśmy nareszcie co to znaczy prawdziwe zmęczenie i brak czasu. Jednak nie wiadomo, czy gdyby to wszystko się nie wydarzyło płyta powstałaby szybciej. Wcześniej żyliśmy na bardzo dużym luzie i nie martwił nas upływający czas.

– Właśnie ukazała się Wasza nowa płyta – „Shelter”. I pierwsze wrażenie jest niezwykłe: tekturowe pudełko, w środku kolekcja pięknych zdjęć i krążek CD. Skąd pomysł na taką bogatą edycję?

M.: Od początku prac nad okładką wiedzieliśmy, że powinna to być rzecz wyjątkowa i bardzo osobista. Pomysł na kartonowe pudełko dał nam Bogusz Szarmach – basista z Kings of Caramel. Pudełko to leżało w jego pracowni i na szczęście Bogusz sobie o nim przypomniał, wyciął w nim napis Loco Star i mi to pokazał. Wszystkie zdjęcia są naszego autorstwa. Chcieliśmy by każdy utwór był zilustrowany w języku Loco Star. Każde zdjęcie ma swoją niebanalną historię. To naprawdę fajne i cieszymy się, że tak pięknie wyszło. Nie obyło się bez kilku burz mózgów, najpierw z Tomkiem i Patem, a potem z Jackiem Frąsiem, który ogarnął całość technicznie.

– Jak Wam się udało przekonać Kayax do tak kosztownego wydania?

M.: W zasadzie nie trzeba było przekonywać. Po pierwsze pomysł im się spodobał, a po drugie lubią ryzykowne wydania. (śmiech). Poza tym całość wydatków na dana płytę i jej promocję się sumuje. Mamy super okładkę, a niektóre teledyski czy sesje zdjęciowe zrobimy sobie sami, by nie obciążać budżetu.

– Dzisiaj dzieciaki słuchają muzyki przede wszystkim w postaci empetrójek. Warto porywać się w takiej sytuacji na takie bogate edycje?

T.Z.: Dzięki okładce jeszcze łatwiej wniknąć w klimat, który staraliśmy się zawrzeć w piosenkach. Oczywiście można było zrobić wersję digital ze zdjęciami ale sami wychowaliśmy się na sluchaniu płyt trzymając w ręku książeczkę z tekstami i zdjęciami i tak lubimy. Jeśli nam się to podoba to i osobom,  które lubią naszą muzykę też powinno sprawić to wiele radości.

M.: Jo, minimalizm, milczenie, zamazane „niewiadomoco“ na okładkach i w książeczkach? Nie! Płyty bez książeczek? Bardzo brzydko. Puste połacie papieru rozkładane do wielkości B1 a na środku kropka? Dąb padł nadaremno! Też bardzo brzydko.   (śmiech)

– Bardzo dbacie o wizualne opakowanie swej muzyki – czego dowodem nie tylko nowy album, ale też wysmakowane wideoklipy do Waszych piosenek. Macie plastyczne wykształcenie?

M.:  W tej dziedzinie kształcimy się sami. Ja chętnie rysuję i mam nadzieję w wolnej chwili stworzyć swój wymarzony komiks. Tomek i Pat bardzo szybko opanowują nowe programy komputerowe, za pomocą których można tworzyć klipy i obrabiać zdjęcia . Patu jest też super złotą rączką. Ma dużo cierpliwości i dobrych pomysłów. Potrafi nie tylko własnoręcznie zrobić meble na wymiar, ale zająć się animacją czy stworzyć film reklamowy. Ostatnio zrobił wózek do kamery, który porusza się po torach z rurek PCV. Wiele rzeczy robimy na chłopski rozum, nie myśląc o tym ile zastosowanie podobnego efektu kosztowałoby w profesjonalnym studio. Sprawa jest prosta. Jak nie masz kasy, to zrób se sam albo nic nie będziesz miał. Jesteśmy też ponoć bardzo wymagający, więc wolimy wiele rzeczy zrobić sami i nie mieć do nikogo więcej pretensji jeśli nie wyjdzie.

– Wasz poprzedni album ukazał się cztery lata temu. Kiedy zaczęliście zbierać materiał na nową płytę?

T.Z.: Już w 2009 odbywały się pierwsze sesje, gdzie tworzone były piosenki i nagrywane wokale – choćby do utworu „ID“. Został on wykorzystany do sztuki reżyserowanej przez Marcina Liberę – zresztą właśnie pod tytułem „ID“. Następnie pojawiły się „Tvhead“ i „Orla“. Oba nagrania powstały w czasie pobytu Marsiji w szpitalu. Gdy siedziałem sam w domu. „Orla“ stała się takim tworem żyjącym własnym życiem. Utwór posiada nietypową formę i rozwiązania harmoniczno–rytmiczne do tej pory przez nas nie używane. Teraz, gdy próbujemy ją grać na próbach, muszę uczyć się  swoich partii od zera. Ale jak już wszystko się poukłada – płynie z tego utworu wielka moc. Gdy zebrało się już trochę tych piosenek okazalo się, że nie wszystkie pasują do siebie energią. Postanowiliśmy numery bardziej żywiołowe odłożyć na następny album i skupić się nad jednolitym klimatem. Następnie powstał utwór tytułowy „Shelter“ wynikający z nieistniejącego już zakończenia nagrania „Orla“. Chcieliśmy podtrzymać tradycję grania coverów – tak jak na poprzednich naszych płytach. Na warsztat wziąłem dwie piosenki. Jedna to „Tunnelvision“ zespołu Here We Go Magic oraz „Stars n Stripes“ Grant Lee Buffallo, która okazała się tą właściwą. Utwór „Juno“ rozwinął się z czegoś co powstało podczas ćwiczeń z routowaniem efektów i kanałów w Abletonie. Instrumentalny „Holy Day“ został nagrany na moim starym pianinie podczas Wigilii w domu moich rodziców. Do tej ścieżki po ponad roku Julia nagrała piękne smyki, które świetnie dopełniły brzmienia. „Slomo“ był ostatnim utworem jaki został napisany na płytę. Zaczynem do niego była główna partia instrumentalna z utworu „Artifiction“. Po paru zabiegach powstała całkiem nowa piosenka. Ostatnie tygodnie poświęcone zostały na pracę nad miksem i  znalezieniem odpowiedniej kolejności utworów. Potem mastering i voila!

– Tomek: jesteś kompozytorem i producentem wszystkich nagrań. Skąd u Ciebie ta tendencja do takiego jednoosobowej odpowiedzialności za muzykę zespołu?

T.Z.: Pracę w zespole studiowałem na akademii muzycznej. Jest to cudowne doświadczenie, gdy odczuwa się wspólnie odpowiedzialność za to, co wydobywa się na zewnątrz z grupy muzyków. Trzeba słuchać siebie nawzajem, czasami zejść na dalszy plan, a innym razem wybić się nad resztę. To samo w muzyce improwizowanej. Tutaj od pracy kolektywnej zależy cały kształt materii dźwiękowej. Gdy nie wspierasz i nie rozumiesz partnera, jego wysiłek idzie na marne. Odpowiedzialność jest grupowa. Natomiast piosenki w Loco Star powstają często w osobistych momentach życiowych. Możliwość pracy i sprawdzania różnych wariantów samemu przed komputerem daje możliwość stworzenia barwy jaką twórca słyszy w głowie. Stąd trudno dać piosenkę, na temat której ma się pewną wizję w „cudze“ ręce. Razem z Marsiją uzupełniamy się dostatecznie, żeby utwory nie były przesiąknięte tylko jednym charakterem. Oczywiście później na próbach przed koncertami opracowujemy wspólnie piosenki i każdy z muzyków dodaje coś od siebie, sugeruje rozwiązania, na co chętnie przystaję, bo granie na żywo rządzi się innymi prawami niż płyta. Często rezygnujemy z pewnych partii, które na koncercie wprowadzają zamęt i stoją na drodze energii występu na żywo. Staramy się unikać sytuacji, w których po pół roku mielibyśmy dosyć wykonywania tej samej piosenki. Części utworów  często nie są do końca określone, co pozwala nam zachować ich świeżość.

– Marsija: w którym momencie tworzenia muzyki Loco Star dołączasz do Tomka?

M.: Zazwyczaj Tomek wymyśla podstawę, a ja melodię. Jednak przy „Shelter“  praca  wyglądała przeróżnie. Ogromną część roboty odwalił Tomek. Powymyślał niektóre linie wokalne i sam je zaśpiewał. Pomagał mi też w pisaniu niektórych tekstów. Bo pisanie tekstu do „Orli“ trwało mięsiącami (jeśli nie latami). Wciąż wydawało mi się, że utwór ten jest tak piękny, że zasługuje na wyjątkowe słowa.  Nie wiem czy udało mi się osiągnąć tą wyjątkowość, ale już lepiej nie potrafię… Co jakiś czas schodzę do piwnicy i zachwycam się lub krytykuję. Mówię co zmienić. Taka moja rola.

– Na zdjęciu ilustrującym piosenkę „TV Head” jest cała galeria laptopów i komputerów umieszczona na łóżku. Tak wygląda Wasze domowe studio?

M.: (śmiech) Właściwie na zdjęciu widać właśnie nasze piwniczne studio! Dodaliśmy tam oczywiście kilka monitorów, a na podłodze leży najmłodszy lutnik w Polsce. Franek Wesołowski, któremu na szczęście daleko do problemów TV Heada.

T.Z.: Studio posiada minimum potrzebne do pracy nad dźwiękiem, czyli przyzwoite głośniki, pomieszczenie nie za głuche, komputer i nastrój. Do rejestracji jest fajny mikrofon wraz z preampem i kompresorem. Tutaj  nagrane zostały wszystkie partie na płytę, oprócz bębnów, które U1 nagrywał podczas trzech sesji w studio Dickie Dreams w Gdańsku.

– Ten komfort pracy we własnym studiu jest dla Was ważny?

M.: I tak i nie. Wiadomo, że jest to najtańsze rozwiązanie – zwłaszcza przy tak wielu godzinach spędzonych przy miksach, a na dodatek można znaleźć się  „w pracy“ w ciągu minuty. Niestety – równie szybko można wrócić do domu. To ja wzywam Tomka: „Cho na chwilę i zajmij się Rozalką, bo muszę coś zrobić!“. (śmiech)

T.Z.: Często wyobrażam sobie jak fajnie byłoby nagrywać w super warunkach, pod okiem zdolnego realizatora, rejestrując na taśmę i oddając resztę pracy ludziom wyszkolonym do tych zadań. Jednak z drugiej strony miałem okazję być w jednym z najdroższych studiów w Polsce i po sześciu godzinnej sesji, nie pomogły najlepsze sprzęty i realizatorzy. To nie byl ten czas no i nie to miejsce i może nie ten zespół. (śmiech)

– Wydaje się, że na „Shelter” oddalacie coraz bardziej od elektroniki w stronę „żywych” brzmień – choćby smyczków. To świadomy proces?

T.Z.: Tak. Chociaż płyta „Shelter“ w swojej początkowej fazie byla dużo bardziej elektroniczna. Pierwszy utwór „Tvhead“ był w całości stworzony na komputerze… no, oprócz wokalu. Podobnie „Juno“ czy „Orla“. Po sesjach nagrań perkusji z Ułanem utwory zaczęły nabierać bardziej akustycznego brzmienia, a to bardziej pasowało do tych utworów. I tak „Orla“ ostała się prawie bez żadnej elektroniki .Tym samym utwory zaczęły wydawać się bardziej popowe, czy jakieś takie przystępne. Więc, żeby całkiem nie przesłodzić postanowiliśmy pozostawić w wielu miejscach elementy elektroniczne, aby zachować choć trochę pierwotny klimat piosenek.

– Na płycie pojawiają się Wasze ładnie współbrzmiące duety. Skąd pomysł na nie?

M.: Cóż. W niektórych momentach po prostu razem brzmimy lepiej niż osobno. Poza tym to, że Tomek zaczął śpiewać, spowodowało pojawienie się jakby nowego instrumentu, całkiem nowego koloru, który wykorzystywaliśmy gdzie się dało.

– Tomku: w dwóch utworach zagrała Twoja siostra Julia. Jesteście muzykującą rodziną?

T.Z.: Julia gra na skrzypcach. Jest wkręcona w muzykę hinduską. Występuje czasami wraz z Edytą Czerniewicz i Karoliną Rec jako „Księżniczki“ akompaniując Maćkowi Cieślakowi w autorskim projekcie. Co do rodziców to Ela (mama) ma historię muzyczną. Śpiewała po studiach na różnych festiwalach piosenki big beatowej. Potem postanowiła zostać zootechnikiem – jednak duch muzyki wciąż jest w niej żywy. To ona przyniosła mi kasetę z albumem „Ten“ grupy Pearl Jam. Wspierała nasze wspólne młodzieńcze fascynacje muzyką, co było super sytuacją. Natomiast tata jest wykształconym muzykiem trębaczem. Uczył w wielu szkołach w Trójmieście. Pracował też w Operze Bałtyckiej. Za jego sprawą sięgnąłem po trąbkę, która  wzywała mnie z półki wydając różne szumy. Teraz spotykamy się dość rzadko i to Rozalka jest pretekstem do wspólnego wydobywania rozmaitych dźwięków.

– Niektóre piosenki kojarzą się z rozmarzoną psychodelią rodem z końca lat 60. Skąd te inspiracje?

T.Z.: Śmieszne, bo podobne skojarzenia docierały do nas po płycie „Herbs“. Muzyka z tego okresu  długo gościła w naszym domu. Myślę jednak, że jest to podświadoma inspiracja. Teraz można usłyszeć zespoły nagrywające jak w latach 60 i brzmiące czasami nawet bardziej stylowo niż oryginały, co jest zadziwiające. Możliwe więc, że te inspiracje kryją się w zespołach współczesnych, sięgający po brzmienie lat 60.

– Właściwie można powiedzieć, że większość Waszych nowych nagrań jest smutna. Ale ten smutek jest… przyjemny. Bo to właściwie ciepła nostalgia wyrażająca tęsknotę za czymś ważnym, za miłością czy szczęściem. Tylko smutne jest piękne?

T.Z.: Prawdę mówiąc większość zespołów, których słuchamy obraca się  w klimatach mało wesołych. Nie oglądamy kabaretów, z komedii bawi nas abstrakcyjny humor rodem z Monty Pytona. Jednak rzeczy, które nas poruszają i są impulsem do tworzenia pochodzą bardziej z kręgu cierpienia i tęsknoty niż radości.

– Marsija: Twoje urocze teksty to ulotne impresje, zapis krótkich wrażeń czy subtelny opis uczuć. Jak one powstają?

M.:  Pisanie tekstów do „Artifiction“ czy „Shelter“ to była chwila. Dosłownie napisałam je na kolanie na chwilę przed nagraniem. Z innymi męczyłam się bardzo długo. Jak coś się we mnie zablokuje, to już koniec. Potrzebna wtedy pomoc! Z tą pomocą ruszyli mi na ratunek Szczypta, Novika, Fiona Greenwood i oczywiście Tomek, który już czasem wolał sam coś napisać, niż czekać bezczynnie aż skończę. (śmiech)

– Próbowałaś kiedyś pisać teksty po polsku?

M.: Tak, ale tylko dla żartu. Zastanawiałam się nad tym i stwierdziłam, że Loco Star to nie jest miejsce na polskie teksty.  Może w innym projekcie!







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy