Kiedy bohater „Wierności w stereo” dowiaduje się z ust swojej byłej, że tak, przespała się już z nowym chłopakiem, wybiega z pubu, miejsca spotkania, roztrącając ludzi, ich twarze i parasole, pragnąc znaleźć się jak najszybciej w domu, zły i chory w towarzystwie złej i chorej muzyki. Nick Hornby pomija w swojej książce nazwy złych i chorych zespołów licząc się z niepełnoletnimi czytelnikami, tak jak komisja do spraw lektur odradza czytanie „Zbójców”. Nietrudno jednak zgadnąć: Robert Fleming zostawia niedopite piwo, kobietę, pozytywne wibracje i pub dla płyt, które pojawiają się średnio raz na rok.
Extra Life – „I Dont See It That Way”
Tak rzadko, bo serwery rzeczywistości mogłyby nie udźwignąć większej dawki psychotycznych danych i ludzkość trwałaby w ciągłych lagach, seryjnych deja vu. Pokrętna, oparta na uogólnianiu, statystyka wychodzenia patologicznych albumów datuje się dla mnie na 2002 rok wraz z „Trial of St. Orange” Shalabi Effect i sprawdza się do teraz: 2007 należał w tym względzie do Belbury Poly – „The Owls Map”, 2008 najprawdopodobniej zostanie przy Extra Life – „Secular Works”. Jeśli dobrze się zakręcić na pewno dałoby się wygrzebać jeszcze kilka tak chorych nagrań, ale naprawdę ma się dość, w ten dobry wymagający sposób.
„Secular Works” dorównuje pasji trzeźwego przebrnięcia przez albumy Acid Mothers Temple czy Suishou No Fune. Chociaż przystanków jest tylko siedem, świadomość kurczy się pod tym krzyżem do stanu podświadomości i tylko dzięki temu jest w stanie przetrwać opener („Blackmail Blues”) zapodający bez ostrzeżenia klezmeryzującą wersję wściekłej Mars Volty albo At the Drive In ze Stevem Albinim z czasów „1000 Hurts”. Nie ma co spodziewać się ulgi przez kolejne minuty, których właściwie nie słyszy się, tylko przyjmuje na klatę.
Kto pamięta dokonania Comets On Fire („Avatar”, bez szaleństw w stylu obłąkanych, półoficjalnych bootlegów) być może poradzi sobie z widokiem buddystów screamo walczących o przetrwanie z rolniczymi riffami pochodzącymi od pierwszych fanów Ozzyego, z garażu gdzieś w piekle („I Dont See It That Way”). „Ill Burn”? Ok: ludzie ze Slint w proporcjach: 1/3 retardów, 1/3 na LSD plus 1/3 zatruta psylocybami zajmują się dronami, próbując jakoś uładzić je plumkaniem na harfie (?) i uderzaniem jedną pałeczką perkusyjną o drugą. Super. Pierwotna i prymitywna muzyka obwieszczająca koniec polowania, czas ogniska i cerowania skór, to w XXI-wiecznej interpretacji mieszanka math rocka, post-punka, industrialnego metalu, folku i intuicyjnie pojmowanych reminiscencji z repertuaru średniowiecznych minnesingerów, skaldów i wagantów.
Paradoks pierwszy: płyta, w przypadku której nie wierzę, aby jakikolwiek recenzent zdołał odwołać się do konkretnego genre, powinna być spełnieniem marzeń mniej wyrobionych słuchaczy lubujących się w ignorowaniu kategoryzacji na rzecz czysto emocjonalnego odbioru. Paradoks drugi: jest to jednocześnie płyta, którą strach „poczuć sercem”, bez przysłowiowego szkiełka na oku, które przewrotnie pozwala ujrzeć jeszcze wyraźniej podprogowy przekaz w treści „wypierdalaj”. „I know what I know / But what I know wont stop me” – nuci szaleniec udzielający się na „Secular Works” i też chciałbym móc zaśpiewać ten wers, lub podobny, i wierzyć, że chociaż liznąłem powierzchnię najbardziej jak dotychczas złej i chorej płyty tego roku.
2008
też myślę, że nieznośna, cieszy mnie jednak, że nie na sposób sporego wycinka płyt z Requiem. Na fali waszego Toola sam zacząłem dostrzegać jakieś ulotne tropy Maynarda, ale to chyba przez to, że chcę sobie jakoś tę płytę wytłumaczyć. Tool srul jednak, pzdr!
nieznośna płyta, ledwo dobrnąłem do końca. do Toola im daleko.
po pierwszym odsłuchu jestem na Tak, choć mam nieodparte skojarzenia z Toolem i pod względem budowy utworów: długie tematy, wędrująca linia basu; i pod względem maniery wokalnej: bardzo mocno przypominającej Maynarda. ale być może przeoczyłem po drodze wiele innych bardziej źródłowych kapel, do których są odwołania. w każdym razie płytka do łyknięcia i wielkie dzięki za to.
Nawet nie wiem czy to dobra płyta, nie wiem jaką bym jej wystawił konkretną ocenę. Sytuacja jest jak z dwugłową krową: liczy się nadprogramowa ilość głów, mleka nie musi dawać wcale. Warto posłuchać, dać szansę ze względu na realną niecodzienność. Aloha!
Biorąc pod uwagę odmienność naszych gustów Filipie, za to właśnie sobie cenię Twoje recki, pobudzają mnie do sprawdzenia tego cholerstwa, które słuchasz. Choć może się okazać, jak w przypadku (chyba) Atlas Sound, że to będzie niewypał. But I ll keep tryin . Pozdrawiam!