O Stevenie Ellisonie vel Flying Lotus było głośno jeszcze zanim podpisał kontrakt z kultowym Warp Records; rozgłos zdobył dzięki podobno niesamowitym występom na żywo, współpracą z Adult Swim (amerykański odpowiednik 4Fun TV) i przede wszystkim dzięki debiutanckiemu albumowi „1983” sprzed dwóch lat. Czarnoskóry Kalifornijczyk zdaje się mieć talent we krwi: jego ciotką była Alice Coltrane, słynna pianistka i żona niemniej słynnego saksofonisty Johna, zaś babcia współpracowała z Four Tops i Michaelem Jacksonem.
Flying Lotus – „Beginners Falafel”
„Z oczywistych powodów Los Angeles jest dla mnie wyjątkowym miejscem, ale przez większość życia go nienawidziłem”, mówi Ellison i ten ambiwalentny stosunek znalazł wyraz w niebywale eklektycznej i zmiennej w nastrojach muzyce, rozległej niczym Miasto Aniołów (także tych upadłych) i zróżnicowanej na wzór jego dzielnic: od ponurych slumsów, poprzez spowitą mrokiem Mulholland Drive, aż po snobistyczne Beverly Hills i plastikową Fabrykę Snów. „Los Angeles” to The Avalanches na kacu, w niedzielny poranek przemierzający metropolię w poszukiwaniu środka przeciwbólowego. Znamienne, że ta oszałamiająca podróż mieści się w niecałych trzech kwadransach, rozłożonych na siedemnaście utworów – na papierze/ekranie wygląda to niewinnie, lecz w głośnikach przemienia się w burzę. To niesamowite, jak wiele można zawrzeć w takich miniaturach! Kleiste beaty, bujające linie basowe, zagęszczone klawisze, trzeszczące dęciaki, stłumione wokalizy… Genialny producent z benedyktyńską drobiazgowością pomieszał jazz, funk, soul, disco, downtempo, dub, glitch, instrumentalny hip-hop i kto wie co jeszcze, dodatkowo okraszając wszystko ciepłym trzaskiem wiekowego winyla.
Flying Lotus – „Golden Diva”
Istna sampleriada, momentami tak błyskotliwa, że aż absurdalna. Poczucie zagubienia, przytłoczenia, a nawet znużenia może towarzyszyć kilku pierwszym odsłuchom, jednak działa to na korzyść płyty, która jawi się jako pewne wyzwanie. Choć długotrwałe i wymagające cierpliwości, odkrywanie kolejnych segmentów jest szalenie satysfakcjonujące, ponieważ przywołuje fantastyczne skojarzenia, nawet jeśli są one czasem zbyt dosłowne – „Begunners Falafal” brzmi niczym zły brat-bliźniak „Witness Dub” Roots Manuvy, „Camel” to powtórka z Tobinowego „Saboteur”, zaś „Parisian Goldfish” znalazłby miejsce w dyskografii Matthew Herberta. Przykłady można mnożyć. Również okładka chyba nieprzypadkowo nawiązuje do artworku „Mezzanine”, nie tylko najdojrzalszego dzieła Massive Attack, ale i łabędziego śpiewu gatunku zwanego trip-hopem. Zamierzona autoironia?
Flying Lotus – „Parisian Goldfish”
Nie jest to najlepsza płyta tego roku, lecz z pewnością jedna z najbardziej wiarygodnych konceptualizacji dusznej, wielkomiejskiej atmosfery od czasu „Endtroducing…” DJ-a Shadowa. Flying Lotus twierdzi, że postrzega swoje kompozycje jako krótkie filmy wyświetlane w głowie. W takim ujęciu „Los Angeles” ma wiele wspólnego z dokonaniami Quentina Tarantino: liczne cytaty składają się na inteligentną i inspirującą lekcję muzycznej historii. Powiew świeżości w hołdzie retro-elektro.
2008

[…] Matthewdavida do tego stopnia, że samplował je na płycie „Los Angeles” (nasza recenzja tutaj). Trudno o lepszą […]
Jest ok ale 2008 na plyte roku to chyba za mało.
Przy okazji: dla mnie 2008 to bedzie rok nijaki i dlatego celuje w nowe The Verve.
wspaniała płyta…
Świetna płyta! Duszna, napakowana brzmieniami, czasem irytująca, czasem porywająca, ale nie nudzi się i za każdym razem zachwyca! Polecam
rok 2008 na razie bez sensacji. Los Angeles świetne, ale… spodziewałem się właśnie takiej płyty. Bez niespodzianek. Solidnie
odbylem dwi wycieczki psychodeliczne pod wplywem wraz z ta plyta, niezapomniane wrazenie, ladne przestery , echa i przestrzen, melodie moze nie zaskakuja ale nie sa jakies nachalnie prosto linijne i ciekawią co najwazniejsze, plyte polecam
Elektroniczny Madlib, po prostu. 🙂
Panie beau bullet – zależy, który album Dalek a ma pan na myśli. Taki Absence (btw. świetny) to zupełnie inna bajka (harsh noise hip-hop). Od biedy ostatni – Abandoned Language – można by tu postawić, choć tam mamy inne środki, przeważa psychodelia. Wracając do Los Angeles – głównie brzmienie mnie przyciąga do tego albumu, lubię taki lekki brud. Z melodiami nieco gorzej, choć tragedii nie ma. Zresztą album nie może być zły, skoro dość często do niego wracam. 😉
Swietna plyta, zgadzam sie.
No a ja mam problem bo mi się los angeles troszke znudziło( pewnie dlatego że katowałem po kilka razy dziennie).
album przebija nawet Dalek a, Onra e i doskonale rozprawia sie ze swietnym Lukid em. Niezwykle wciagajaca porcja inst-h-h.
Tak, płyta świeża i powala, na tyle że jak na razie to zdecydowanie numer jeden tego roku dla mnie. Gęsto, duszno, na granicy przesterowania. Kilkanaście świetnych motywów, logicznie połączonych w całość, co wcale takie proste nie jest. A od strony produkcyjnej to majstersztyk – przeniesienie najlepszych wzorców francuskiej szkoły na grunt szeroko pojętego instrumentalnego hip-hopu.