Śledzę rozwój ISS od dłuższego już czasu i jestem jako słuchacz zadowolony. Żywię też przekonanie, że muzycy już niedługo sięgną swojego sufitu i ani rusz dalej; jak sądzę: po drugiej płycie, na której postarają się otrzeć o inne środki wyrazu, nagrają trzecią taką samą jak debiut i to będzie koniec. Z utopijnych gadek o polskim Low i o pierwszym real slow-coreowym zespole w kraju wyszło tylko przeczucie, że rzeczywiście – mogli tego posłuchać, ale udało im się zagrać tylko trochę bardziej niezależną wersję Lipnickiej i Portera. Ale i tak jestem zadowolony.
Nie nudzi się ten set. Może dlatego, że jest trochę paradoksalny: nierówny album, który jednak jest monotematyczny. Naprawdę urocze piosenki („One Day In the Grass”, „She”, „Letter to Nowhere”) w stylu Reindeer Section albo mniej wyrafinowanej wersji „Eleven Continents”, sąsiadują z takim na przykład „Cold”, który prawdopodobnie miał stanowić ożywcze centrum płyty, a spotyka go nieodmiennie skip, pomimo iż jest chyba jedną z bogatszych aranżacji na albumie (jak na klimat całości druga połowa kawałka wręcz rozbuchana i wściekle irytująca).
Iowa Super Soccer – Cold
Na monotematyczność składa się natomiast wynik równania: tkliwe avantpopowe / altcountry melodie / akordy + tkliwe teksty. Wydaje się, że ISS nie widzą nic poza rozstaniami, trzymaniem się za ręce i leżeniem razem w trawie. Jest to oczywiście wszystko piękne, ale trudno uwierzyć w jednostajne wyznania wymieniane przez dwójkę wokalistów. Nie ma tu dzielenia się śliną przy mikrofonie, nie ma namiętności, wszystko koją pociągłe smyczki i zbyt mięciutkie szepty. Kiedy w „She” pada brzydkie słówko, a w „Naive Song” parka przez sekundę prowadzi obiecująco intymny dialożek po polsku – wtedy to całe przedsięwzięcie jest wiarygodne.
Nie wierzę też, że młodzi ludzie nie chcieli sobie pohałasować. Takie spokojne aż do omdlenia albumy nagrywa się po trzydziestce. Nie ma tu ani grama eksperymentu. Dynamiczne fragmenty „The River” i „Live As Youll Die Tommorow” wbijają w ziemię w efekcie wcześniejszego uśpienia odbiorcy. I od razu przyciągają uwagę, akcja, reakcja. Przez takie wybiegi patrzy się jednak na ISS jak na niezłe sierotki. Bo gdzie podział się klimat mysłowickiego syfu; garażu bez perspektyw, w którym jest smutno i pięknie, ale chce się gryźć beton, bo cała reszta Polski nie słucha The Fall. Gdyby była chociaż jedna gorzka, hałaśliwa piosenka z konstruktywną desperą, ocena byłaby o cały punkt wyżej.
Sytuacja łudząco przypomina mi dylemat ze Spain. Dobry to był projekt – slow core z nienachalnymi naleciałości popu i miejscami nawet jazzu. Ich płyty słuchane w całości nie dawały absolutnie rady, ale parę perełek się zachowało przez te wszystkie lata aż do teraz i robią z niesłabnąca mocą. Ewolucja tego zespołu z albumu na album była czystą kosmetyką i wydaje się, że ISS też nie ciągnie do rebelii. Szkoda, bo jest przyjemność u słuchacza i są inspiracje, jest właściwie wszystko poza otwartością na pomysły.
Iowa Super Soccer – The River
„Lullabies…” mieszczą się zapewne idealnie pośrodku większości skal oceniania, co przecież nie jest sytuacją dla debiutu najgorszą. Wejście na rynek dla niektórych oznacza koniec wszystkiego, dalsze życie w kompleksach, zawiści i agorafobii. Wszystko więc ok, dostałem dobrą płytę, której z przyjemnością słucham już jakiś czas z niezłą częstotliwością i chętnie przejdę się na koncert, ale mam wrażenie, które psuje wszystko. To nie są ludzie, którzy rzucą w kąt osiągnięcie, jakim jest bycie pośrodku skali, dla upadku na samo dno w efekcie nagrania eksperymentalnego, rzeczywiście alternatywnego na polskim rynku, drugiego albumu. Wyobrażam sobie, jak nikt nie wie co z taką radykalną płytą ISS zrobić, jak ją ugryźć. Widzę, jak wszyscy zaczynają na serio wierzyć, że ta banda to osłuchane dzieciaki i widzę, jak ten zespół się potem rozpada. I jest to piękne. To byłaby przynajmniej konstruktywna i jakże romantyczna śmierć, a to zjawisko zawsze przewyższa smędzenie, że wszystko inne też jest życiem.
2008
dobre na 2-3 odsłuchy. dick4dick wydało imho najlepszą płytę 08.
Pragnienie rozprawki od razu daje odczuć, że nie jesteś poetą. Jakiś tam obiektywizm każe mi szukać jasno słabych stron nawet w czymś, co zaspokaja moją potrzebę na ten moment. Komfort doznania nie przesłonił mi słabych punktów albumu. Ja tam sobie gratuluję. Pozdr.
płyty nie oceniam natomiast jeśli chodzi o powyższą recenzję to ręce się załamują.. co to za lanie wody?! po tym tekscie można jednoznacznie stwierdzić że autor uwielbia ten zespół, tudzież bardzo go nie lubi, a w zasadzie to jest średnio… no i od razu czuć, że nie jest muzykiem
Póki co to rzeczywiście najlepsza tegoroczna polska płyta. Jednak oczywiste jest, że bez siły charakteru i skłonności do ryzyka, po nagraniu pięknych piosenek dalej będzie się nagrywało piękne piosenki, a przewidywalność jest zaletą w przypadku chorób lub rodziców, ale nie zespołów muzycznych.
po co wieścić koniec zespołu, który dopiero debiutuje? moim zdaniem lullabies to jedna z najlepiej brzmiących płyt tego roku w Polsce. nikt nie gra u nas na takim poziomie. a co będzie potem – zobaczymy.