Wpisz i kliknij enter

Luke Vibert – Chicago, Detroit, Redruth


Dwa miesiące temu wybieraliśmy najlepsze płyty 2007, czemu z pewnością towarzyszyła pewna doza emocji znanych każdemu melomanowi. Faworytów uhonorowano adekwatnymi numerami w rozmaitych zestawieniach, emocje zdążyły opaść, warto zatem przyjrzeć się innym, mniej popularnym pozycjom z ubiegłego roku. „Chicago, Detroit, Redruth” Lukea Viberta stanowi właśnie taką nieco pominiętą i niedocenioną premierę, będąc zarazem jedną z najbardziej lekkich i bezpretensjonalnych.
Autora tego materiału nikomu nie trzeba przedstawiać. Vibert przyzwyczaił słuchaczy do wszechstronności i znakomitego warsztatu. Mnogość pseudonimów, pod którymi nagrywa (m.in. Wagon Christ, Amen Andrews, Plug, The Ace Of Clubs) symbolizuje otwartość na rozmaite rejony muzycznych poszukiwań. Piąty album podpisany własnym nazwiskiem potwierdza szerokie horyzonty artysty. Kornwalijczyk składa wizytę nie tylko w wymienionych w tytule miastach – Chicago i Detroit stanowią kolebki techno, zaś Redruth to rodzinna miejscowość Lukea, co w tym kontekście może sugerować powrót do „acidowych” korzeni – ale również umiejętnie eksploruje inne rejony świata i kultury, także tej z przedrostkiem „pop”; posiłkuje się dialogami z zapomnianych filmów („God”), tworzy trip-hopową wersję soundtracków Dannyego Elfmana do filmów Tima Burtona („Rotting Flesh Bags”), wyciska siódme poty z Rolanda TB-303 („Rapperdacid”), a nawet sampluje motyw przewodni z telewizyjnej kreskówki „Jetsonowie” („Swet”). Vibert z gracją miesza swoje wcielenia i znakomicie się przy tym bawi, niechybnie zarażając wesołością słuchaczy. Otwierający całość „Comfycozy”, ocierający się o lekki drumnbass, to prawdopodobnie najbardziej sielski kawałek poprzedniego roku; swoim cudownym optymizmem na długo zaszczepia w człowieku poczucie słonecznej euforii.
Dalej nie jest już tak pogodnie, ale nawet mroczniejsze momenty zostały potraktowane z należytym dystansem. Vibert nie epatuje skrajnościami, nie pretenduje do miana odkrywcy nowych lądów i niczego, poza radością tworzenia, nie manifestuje. Wszystko jest solidne i równe – nie ma tu utworów lepszych czy gorszych, nie ma technicznych fajerwerków, radykalnych zwrotów ani kontrowersyjnych rozwiązań. Być może właśnie owe „braki” nie przysporzyły płycie popularności. Powody mogą być różne, ale wartościowa muzyka zawsze obroni się sama. Na „Chicago, Detroit, Redruth” usłyszycie tylko taką.
2007







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
hmm
hmm
16 lat temu

na plus, dobre ,trzeba polecac

tedd
tedd
16 lat temu

odkrylem te plytke jakiś miesiąc temu, zaskoczyla mnie swoja lekkosica i wyluzowanym podejsciem to tematu.

Polecamy