Groove Armada to – najkrócej ujmując – niezmiernie ciekawy kolektyw. Ich historia jest nietuzinkowa, a umiejętność lawirowania między gatunkami godna pozazdroszczenia. Tym, którzy nie wiedzą bądź nie pamiętają warto przypomnieć, że zespół zaczynał od grania chilloutu. Punktem wyjścia tego okresu był utwór At the river wydany w 1997 roku. Gdy znudziły ich spokojne tony, śmiało wkroczyli na parkiety dyskotek z housowymi hitami, takimi jak I see you babe; czy Superstylin. Tak było do tej pory, gdyż nowy album to kolejna odmiana. Określona przez brytyjskie media jako ciemna strona GA, w wydaniu stare-nowe lata 80.
Perfekcyjnie dobrane wokale, a raczej wokaliści.W jednym z wywiadów, tuż przed wydaniem płyty, Andy Cato mówił: Wolni od nacisków wytwórni, stworzyliśmy dokładnie taki album, jaki chcieliśmy. Trzeba przyznać, że mają żyłkę do rozpoznawania tego, co na topie, by nie rzec tego, co się sprzedaje. Album czerpie garściami z dokonań starych, jak również aktualnych artystów tworzących w stylu lat 80. Wśród swoich inspiracji wymieniają Roxy Music, MGMT, Friendly Fires, Klaxons, Ladyhawke czy LCD Soundsystem. Album jednak, jest tak umiejętnie skomponowany, iż ciężko wskazać jakich konkretnie utworów dotyczą inspiracje. Nowa płyta to raczej przekład, interpretacja klimatów synth-popowych lat 80.
Black light już samą nazwą sugeruje nam, to czego możemy się po nim spodziewać. Tak, mrocznego klimatu. Miejscami przyprawiającego wręcz o ciarki. Hipnotyzujące wokale wciągają nas w głąb tego ciemnego świat(ł)a. I tutaj właśnie upatruję największy sukces nowego wydania GA. Perfekcyjnie dobrane wokale, a raczej wokaliści. GA do współpracy zaprosiła nie byle kogo. Listę otwiera Nick Littlemore z Emipre of the Sun, tuż obok mamy byłą frontmenkę The RGBs – SaintSavior, chłopaków z rewelacyjnego Fenech Soler, Brayana Ferry z Roxy Music, oraz mniej znanych Jess Larrabee i Willa Younga. Imponujące zestawienie. Przy tym każdy z tych oryginalnych wokali idealnie wpisuje się w zamysł muzyczny płyty.
Tak właśnie miało być w zamyśle – klimatycznie, ale prosto. Porządnie i popowo.Single promujące płytę, I wont kneel i Paper romance to utwory silnie wpisujące się w obecne trendy muzyczne. Zgodnie z nazwą ich twórców są bardzo groovy. W przeciwieństwie do tragicznego, wręcz płaczliwego, Fall silence, słuchając którego nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że był inspirowany muzyką z filmów Davida Lyncha. Mocna i mroczna linia basowa, oraz skromne, ale wyraźne wstawki syntezatorowe przyprawiają o dreszcze. Do ziemi sprowadza nas dopiero refren, który rozwiewa mroczny klimat oraz rozładowuje misternie budowane napięcie.
Jeden z ciekawszych utworów nazywa się znajomo – Warsaw. Również w tym przypadku możemy się domyślać, iż inspirację do linii basowej zaczerpnięto z dzieła Dawida Bowiego Warszawa. Choć w Warsaw linia ta nie jest tak prosta i pulsacyjna jak u Bowiego. Rozwija się zdecydowanie dynamiczniej, a utwór, wraz z wokalem Nicka Littlemora, zmienia się w post-punkowy eksperyment.
Trzy ostatnie utwory, History oraz Time & Space oraz Shameless, to pomosty łączące nowe GA z ich poprzednimi dokonaniami. Są spokojne, i jako jedyne na płycie nie posiadają mrocznego klimatu tragedii miłosnej w tle.
Porządna produkcja, spójność liryczna i urzekające wokale, to wszystko sprawia, że Black light słucha się bardzo dobrze. Po pewnym czasie dają się jednak we znaki męczące, stadionowe refreny, których na płycie jest pod dostatkiem. Ale mam wrażenie, że tak właśnie miało być w zamyśle – klimatycznie, ale prosto. Porządnie i popowo.
Na koniec dodam, iż płyta świetnie nadaje się na koncerty festiwalowe. Choć przy nowych utworach nikt nie będzie skakał do góry z uśmiechem na ustach, to wrażenia muzyczne przy dobrym nagłośnieniu, jak zwykle u GA, pozostaną niezapomniane.
Cooking Vinyl 2010
Płyta przeciętna 3 gwiazdki
tylko ciekawe czemu 4 gwiazdki,,,plyta genialna