Wpisz i kliknij enter

John Maus – We Must Become The Pitiless Censors Of Ourselves


John Maus pochodzi z Austin w Minnessocie, krainy geograficznej, którą więdnąca dziś młodzież, a rozkwitająca w latach 90-tych, skojarzyć musi z Brendą i Brandonem. To się dzieje trochę niechcący i wbrew Mausowskim przekonaniom, bowiem definiuje on tę dekadę jako marnotrawiąca wszelki muzyczny potencjał pomyłkę XX wieku i okres wylęgu przedziwnej rasy klownów poprzebieranych za muzyków. I dodaje to swoje „you know”. I know, Maus, I know.

Poszukać odniesień trzeba trochę głębiej, najlepiej cofnąć się wstecz w natapirowane lata 80. Był taki serial „Zagubiony w czasie” („Quantum Leap”), jedna z produkcji powstałych na fali popularności karminowej kamizelki Marty’ego McFly’a. Każdy chciał taką mieć, i jeszcze te monstrualne najki, deskolotkę i De Loreana do kompletu. Maus musiał zarwać parę nocy, żeby przejść przez wszystkie 5 sezonów „Zagubionego …”, o trzech częściach „Powrotu do przyszłości” nie wspominając. Te długotrwałe seanse zaowocowały nie tylko chronicznym niewyspaniem i zbolałym odcinkiem lędźwiowo – krzyżowym kręgosłupa – powstał utwór nr 2 na jego trzecim albumie, zatytułowany właśnie „Quantum Leap”. „Quantum Leap” to zmyślnie zaprojektowana wizytówka krążka „We Must Become the Pitiless Censors of Ourselves”, choć brzmi trochę jak podkład słowno – muzyczny pod seans w toruńskim planetarium.

Tytuł albumu sporo mówi o wykonawcy. W trakcie studiów filozoficznych Maus szczególnie upodobał sobie teorie Alaina Badiou i jego pracę „Fifteen Thesis on Contemporary Art”, która mówi o konieczności przyjęcia stanowiska bezlitosnego cenzora dla wytworów naszej wyobraźni. Muzyk, rozczarowany bylejakością produktów współczesnej kultury, powszechnym epigoństwem i bezmyślnym mash-upowaniem czego tylko się da, nawołuje do zaopatrzenia się w gęste sito by bezwzględnie eliminować nijakość, nim ta zdąży nabrudzić w naszych głowach do reszty. A wtedy to już na pewno pochłonie nas ciemność.

Przerwanie współpracy z Arielem Pinkiem, z którym znają się od czasów studiów w California Institute of the Arts, okazało się rozważnym posunięciem. Maus rozdrabniał się wtedy na projekty innych artystów aż do momentu przeprowadzki na Hawaje, gdzie zaproponowano mu wykładanie filozofii politycznej na tamtejszym uniwersytecie. Poza pracą na uczelni czas spędzał wyłącznie sam ze sobą. I z szaroburą meblościanką, która wkrótce zaczęła do niego przemawiać.

Z tej upiornej samotności zrodził się w 2006 roku pierwszy solowy krążek zatytułowany „Songs”; kolejny „Love is Real” zjawił się zaledwie rok później. „Do Your Best” z wybitnego sofomora (który namierzyłam w zwiastunie filmu „Lying” M Blasha), ma się do niego jak „Cop Killer” do „We Must Become…”. Istnieją między nimi wyraźne paralele w sterowaniu wokalem, w nastroju zbudowanym na niespiesznej grze klawiszy, w upodobaniu do slow-motion. Każdy z nich stanowi gęstą, smolistą esencję wyciszonej części albumu.

Maus ugrzązł na dobre w stylistyce lat 80. W epoce aparatów ortodontycznych, rudych włosów Molly Ringwald, złotych myśli przemycanych na lekcjach. Maus tkwi głęboko w dziesięcioleciu pyskówek między Greasersami i Socksami, dziewczyn wyskakujących z komputera. W dekadzie Johna Hughesa i jego najlepszych pomysłów na teenagerską dramę. Odbiciem tych fascynacji jest rytmiczny motywator zaprawiony mętnym wokalem („Keep Pushing On”) czy syntezatorowe disco pożenione z czołówkami amerykańskich teleturniejów („Head for the Country”).

John Maus to artysta autonomiczny – wszystko sam sam sam. Od swojej zasady odstąpił tylko raz i to w wyjątkowy sposób. Szwedzka wokalistka, Molly Nilsson (Formerly Known as White Bread), pożyczyła mu utwór, który napisała w 2009 r. Maus dograł swój wokal, delikatnie podrasował całość i tak powstała albumowa wersja „Hey Moon”, rozbrajająco romantycznej ballady odcinającej się grubą kreską od reszty kompozycji.

Tego rodzaju emocji nie znajdziemy już w “Matter of Fact”. Oto dowód na to, Maus wziął sobie do serca słowa Samuela Becketta przekonanego, że tekst to najgorsze, co mogło się przydarzyć muzyce („Words and Music” z 1961 roku). W wielce oszczędnej formie („Pussy is not a Master of Fact”) wyraził gorzkie żale feministek; zdołał też napomknąć o swoim seksualnym sfrustrowaniu. Wszystko to w 137 – sekundowej fantazji postrzelonego organisty, której ślad znajdziemy także w ultrakrótkim „The Crucifix”.

„We Must Become The Pitiless Censors Of Ourselves” kręci się wokół reminiscencji z dzieciństwa Johna Mausa. O ile klucz do tego albumu jest prosty jak drut, jego podmiot liryczny jest postacią najbardziej nieoczywistą z możliwych. Maus nie zaprząta sobie głowy dostosowywaniem pulpitu do swojego aktualnego nastroju i pozostawia wersję defaultową – porośnięte trawą windowsowe wzgórze. Ponad chaos aglomeracji ceni skromne Austin ze swoim odpustowym SPAM Museum, powstałym ku czci wędliniarskiego giganta Ameryki. Na jego winampowej playliście temat z „He -Mana i władców wszechświata” czy muzyka filmowa z „Lotu nawigatora” Alana Silvestriego sąsiadują z motetami Despreza.
Ten człowiek jest dla mnie rozsadzającą mózg zagadką, przy której krzyżówka w „Przekroju” to kpina z mojej inteligencji.

Ribbon Music 2011







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
Heliosphaner
Heliosphaner
12 lat temu

Dobry album 🙂

Polecamy

3 pytania – Lilli Kane

Lilly Kane, chińska artystka, która dziś wydaje debiutanckie EP w Intruder Alert, odpowiada na nasz tradycyjny zestaw trzech pytań.