Ze środka basowego sztormu wyłaniają się z pozoru niegroźnie podzwaniające talerze, błyskawicznie pociągające za sobą narastający szum niepokojąco rozproszonych perkusjonaliów. Te z kolei, w asyście tłumionego grzmotu organów, przygniatającego pochmurny puls Swantona, rozkładają się kakofonicznie nierzeczywistymi uderzeniami posępnego żywiołu. Na spodnim dronie uporczywie migocze drobny klawisz, z czasem wybijający się kolejną, pełnoprawną powłoką zaniesionego openera. Kolejne warstwy dźwięków, drgające harmonicznie niezależnie od siebie, bezwektorowe, nieustannie przeplatają się w huczącej magmie. Brak nadrzędnej, linearnej struktury naturalnie skłania ku synchronicznej analizie tego amalgamatu: w kulminacyjnym momencie, przed wyrazistym powrotem basu i pojawieniem się linii gitary, na myśl przychodzi jakby akustyczny glitch, pełen z pozoru chaotycznych i najzupełniej odległych od siebie odgłosów wspomnianych już spadających organów, przestrzennych talerzy czy przeciągłych, oddychających klawiszy.
Wrażenie wrzucenia w środek żywiołu musi towarzyszyć słuchaczom „Rum Jungle” przyzwyczajonym do obranej przed 25 laty i konsekwentnie rozwijanej metody twórczej Necksów. Australijskie trio najczęściej otwiera swoje długie, improwizowane utwory prostym motywem fortepianu lub basu, modyfikowanym stopniowo na całej długości ścieżki i pokrywanym kolejnymi poziomami akompaniujących dźwięków. Muzycy, balansujący stale na granicy minimalizmu – ze względu na repetytywny, surowy trzon kompozycji – jazzu – z uwagi zarówno na klasyczne instrumentarium (fortepian, bas, perkusja), jak i dialogiczny groove czy melodyczną płynność – oraz różnie pojmowanego eksperymentu, na przestrzeni lat wytworzyli osobną jakość utworów, niebędących nonszalancką, spontaniczną wymianą replik kolejnych instrumentów, lecz w bardziej fundamentalny sposób problematyzujących struktury harmoniczne. Stosująca często proste motywy, będące punktami wyjścia do bardziej złożonych poszukiwań, intuicyjna kooperatywa Abrahamsa, Bucka i Swantona dostarczyła na piętnastu dotychczasowych albumach zaskakująco przyswajalnych konstrukcji, które mogą zarówno służyć jako ciepła muzyka tła, jak i absorbować słuchacza wyrafinowaną synchronizacją odrębnych rytmów i melodii.
Druga połowa tego wyjątkowo krótkiego w dorobku Australijczyków, pierwszego wydanego na winylu albumu – „Daylights” – reprezentuje opisany, znany z dyskografii Necksów model, w kontekście poprzedzającej go chmury „Rum Jungle” ciekawie wprowadzając nieeksplorowany dotąd nadmiernie w dorobku zespołu problem dialogu następujących tracków. Delikatna, rozwijana powoli przez Abrahamsa sekcja rześkiego klawisza, ewokująca dysonansowe nastroje późnego Supersilent i flankowana z dwóch stron linią basu, prowadzi przez całą długość utworu do rozhuśtanego finału, niewybuchającego jednak gromkimi crescendami rozbijanych fortepianów, z jakimi mieliśmy do czynienia w openerze, lecz opartego raczej na zdyscyplinowanej, harmonijnej bryle, narastającej według zasady stosowanej na wielu wcześniejszych albumach, także na debiucie. Przy czym po latach wspólnego grania zasadą nazywa się tu „Mindset”, nie „Sex”. Chyba słusznie; intuicyjne porozumienie umysłów tych gości, towarzyszące rejestrowaniu szesnastego longplaya i znów prowadzące do wysmakowanego i złożonego, a przy tym przystępnego i przyjemnie – za pozwoleniem – humanistycznego nagrania, nie może nie budzić podziwu.
ReR Megacorp | 2011
Nie od dziś wiadomo, że wiele najznamienitszych dzieł wychodziło spod piór wieszczy niegardzących narkotykami. Ale grafomania to osobny rozdział (hipsterstwa).
Powiem krótko – spadły mi organy na sekcję rześkiego klawisza…Bruno Schulz, zaszczycony porównaniem, przewraca się w grobie.
„musi być prosto i głupio, bo i widz/czytelnik/słuchacz jest głupi i prosty”
dadaista, wystarczy by było czytelnie. I by miało rytm. Niestety nie ma ani 1 ani 2. Następuje złudzenie, coś jak efekt optyczny – to, co miało być ciekawe, kwieciste, grzęźnie w mętnej językowej papce. Jest jak lawinowe loki V.V. Póki co marnowanie potencjału i zniechęcanie czytelników. Także jako tako wykształconych ;[
Karolina to młoda dziewczyna, która pewnie brała udział w kilku ostatnich edycjach olimpiady polonistycznej i wszystkie wygrywała, dając popis erudycji.:) Ale niestety, fajne recenzje to nie te, w których naszpikowane epitetami, zbyt wielokrotnie złożone zdania, trzeba czytać po zażyciu chemii, by móc cokolwiek zrozumieć, ale te, które są CELNE. a celność w dużej mierze polega na zdolności argumentacji i przekonywania do tezy, że dana płyta jest dobra lub kiepska. na podstawie tej właśnie zdolności kształtuje się mój szacunek lub dezaprobata wobec recenzenta. Karolina musi wyjść z pseudonaukowego, egzaltowanego i mocno niepasującego do tego typu serwisów tonu nadętej analityczki poezji pawlikowskiej-jasnorzewskiej i zacząć o nowej muzyce pisać na miarę swoich czasów i na miarę czytelnika, który w dobie informacyjnego chaosu na tego typu referaty puszcza wielkiego bąka.
Równianie w dół, by gawiedź była w stanie zrozumieć wypowiedź? Przerabiają to od jakiegoś czasu na zachodzie, m.in. w Stanach Zjednoczonych. Rebeca Black, Jerry Springer, Oprah Winfrey, itp. U nas też nie jest dużo lepiej, wystarczy włączyć pierwszy lepszy program w telewizji w popołudniowym paśmie antenowym by zobaczyć, jaką papką karmią nas media.
Nie przyjmuję tłumaczenia, że musi być prosto i głupio, bo i widz/czytelnik/słuchacz jest głupi i prosty. To nie inteligencja ma się kłaniać przed masami, którym się nie chce rozwijać. To masy trzeba wyciągnąć (choćby za uszy) do właściwego poziomu.
„Równianie”…
Karolino – autorko, daj mi znać , kiedy wyjdzie nowy artykuł/ recenzja, to kupię sobie jakieś drogie narkotyki i dopiero wtedy to przeczytam.
To chyba było pisane pod wpływem narkotyków twardych.
„Z nadmiaru przymiotników rodzi się grafomania” – Krzysztof Varga
„Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca — lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśnie, tajemnicze, czarne wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy — surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym.”
Bruno Schulz, „Sierpień”
Brawo, zacytowales wlasnie bodaj najbardziej grafomanski fragment Schulza. 🙂
Jeśli utrzymujesz, że Schulz popełnił grafomaństwo, to zdecydowanie nie mamy już o czym rozmawiać.