Nie boję się użyć stwierdzenia, że twórczość Fennesza wciąż potrafi wydrapać oczy, uwieść swoją nonszalancją i zamieszkać na stałe w pamięci.
Christian Fennesz swój nowy materiał zapowiadał od dłuższego czasu, a przynajmniej dwa razy na łamach Nowej Muzyki (tu i tu). Ucieszyłem się, że album „Bécs” nie pojawił się tuż pod koniec 2013 roku, jak było w przypadku poprzedniego krążka „Black Sea”, kiedy to płyta wyskoczyła zimą i przeszła bez większego echa (przynajmniej w Polsce). Skoro już padła nazwa „Black Sea”, to należy dodać, że w przeciągu tych sześciu lat Fennesz nie przestał nagrywać, komponować czy wchodzić we współpracę z innymi artystami. Mam tu na myśli kasetę „Szampler”, longplay „Flumina” zarejestrowany wraz z Ryuichi Sakamoto i solową EP-kę „Seven Stars”. Nie były to może jakieś spektakularne wolty stylistyczne i dźwiękowe rebelie rozpalające apetyt miłośników Fennesza, lecz z drugiej strony artysta nie zszedł poniżej pewnego poziomu. Ten ostatni człon zdania znalazł potwierdzenie na znakomitej EP-ce „Seven Stars”, która okazała się być drogowskazem prowadzącym do płyty „Bécs”.
W momencie gdy zobaczyłem okładkę nowej płyty Austriaka, to ze zdziwienia przecierałem oczy, a bardziej przecierałem ekran monitora, bo pomyślałem, że jest coś nie tak z kolorami. Okazało się, że z monitorem wszystko jest w porządku, a psikusa wykręcił sam Fennesz, powracając po trzynastu latach pod skrzydła wytwórni Mego (dzisiaj Editions Mego). To właśnie nakładam tamtej oficyny ukazało się wielkie dzieło Christiana Fennesza – „Endless Summer” (2001), dające piorunujący efekt dźwiękowy. Kompozytor wykorzystał możliwości ówczesnego oprogramowania, a laptop jako narzędzie był wstanie sprostać wymaganiom artysty. Zaawansowany proces tworzenia dał nieograniczoną możliwość nakładania na siebie wielu warstw dźwiękowych. Technologia pozwoliła wyjść z materiałem ze swojego studia do ludzi oraz dać improwizowany set na żywo, używając np. gitary i w czasie rzeczywistym generować oraz modyfikować jej brzmienie.
Fennesz to mistrz rozciągania danej stylistyki do granic wytrzymałości gatunkowej, a także szalony naukowiec o skłonnościach manipulatorskich – nie raz zdarzyło mu się dokonywać w swoich nagraniach drobnych „mutacji” dźwiękowych. To jednak trzeba przyznać, że Fennesz z płyty na płytę łagodnieje w najlepszym tego słowa znaczeniu i coraz częściej zaprasza do współpracy różnych twórców. Można powiedzieć, że po Wenecji nadszedł czas na Wiedeń, a to za sprawą tytułu krążka, gdyż słowo „Bécs” w języku węgierskim oznacza Wiedeń. W niedawnej rozmowie z Fenneszem, dowiedziałem się, że był już o krok od nazwania swojego longplaya po prostu Wiedeń, ale zrezygnował, kiedy przypomniał sobie o albumie „Vienna” grupy Ultravox.
Na „Bécs” Fennesz z powodzeniem przypomniał sobie również o chropowatych i niewygodnych brzmieniach sprzed wielu lat, czego potwierdzeniem są nagrania „Static Kings”, „The Liar” czy „Bécs”. W tym pierwszym utworze słyszymy linię gitary basowej Wernera Dafeldeckera (Polwechsel) oraz delikatną perkusję Martina Brandlmayra (Radian). Zaś dynamika z jaką Fennesz wydobywa gitarowe akordy chwilami ociera się o post-rockową estetykę, zamieniającą się w elektroniczno-syntezatorowe repetycje. W tym fragmencie pojawiły się też czyste dźwięki gitary, bez żadnych cyfrowych nakładek.
Z kolei w „The Liar” mamy brudne i przesterowane brzmienie gitary, przypominające niekiedy oscylatorowe zgrzytanie, które można jedynie porównać do niezwykle przyjemnego tarcia, jakie zachodzi pomiędzy dźwiękami. Fennesz to nieoceniony konstruktor świetnych melodii, zawiniętych w cyfrowe spirale („Bécs”). Każdy, kto pamięta EP-kę „Seven Stars”, to wie, że utwór „Liminality” wyrósł na bazie nagrania „Liminal”. W tej wydłużone wersji, jaka znalazła się na „Bécs”, gościnnie wystąpił perkusista Tony Buck z formacji The Necks. „Liminality” to jeden z najlepszych numerów w karierze Austriaka.
Muszę przyznać, że Fennesz zaskoczył mnie również kompozycją „Pallas Athene”, w której zaprezentował się jako organista, ale nie w roli sensu stricte muzyka grającego pompatyczne organowe arpeggia, ale jako minimalista uwodzący swoją muzyczną wyobraźnią. W nieco podobny nastrój prowadzi nas artysta w nagraniu „Sav”, lecz tym razem świat organowych przestrzeni wypełniły analogowe syntezatory modularne, jakie obsługuje belgijski artysta Cédric Stevens (znany jako Acid Kirk czy The Syncopated Elevators Legacy). W tym utworze ambient został doskonale zabarwiony niewielką porcją muzyki konkretnej i noise, gdzie trzaski, szumy, delikatnie przetworzone brzmienie gitary i analogowa głębia syntezatorów, połączyły się w nierozerwalny dron. Koniec płyty należy do swoistej ballady w stylu Fennesza, czyli utworu „Paroles”, na który warto było czekać sześć lat. Największe skojarzenia przy tej kompozycji mam z płytą „Venice”, jak też z nagraniem Davida Sylviana – „A Fire in the Forest”.
Na krążku „Bécs” pojawiło się kilka istotnych czynników. Po pierwsze, Fennesz w jakimś stopniu nawiązał do okresu swojej działalności sprzed wielu lat. Po drugie, chyba nigdy przedtem nie było u niego tak dużo czystych dźwięków gitary. No i jak wspominałem, spory udział brzmień żywych instrumentów za sprawą zaproszonych muzyków. Myślę, że nieprzetworzona barwa gitary coraz częściej będzie widoczna w twórczości Fennesza, choć na „Bécs” pokazał, że jest artystą kompletnie nieprzewidywalnym.
Album „Bécs” jest zbiorem wielu fantastycznych i niepowtarzalnych kompozycji, gdzie harmonia, melodia i spokój, stały się doskonałym partnerem dla szorstkich i nieokiełznanych brzmień. Nowy album Austriaka powinien utrzeć nosa malkontentom podtrzymującym slogan, że w dzisiejszym świecie muzyki eksperymentalnej nie można osiągnąć zaskakujących efektów. Fennesz nie musi niczego aż nadto udowadniać, gdyż jest marką samą w sobie, to on wpadł na pomysł, aby ustawić laptop na scenie, podłączyć do niego gitarę i preparować jej brzmienie. „Bécs” to obraz twórcy, któremu udało się namaścić muzykę eksperymentalną popową konwencją, cyfrowym hałasem i swobodą improwizacji, a do tego uniknąć niepotrzebnych dłużyzn. Węgierski Wiedeń nową stolicą eksperymentu.
28.04.2014 | Editions Mego
Oficjalna strona artysty »
Profil na Facebooku »
Strona oficyny Editions Mego »
Profil na Facebooku »
Profil na BandCamp »
OFF TOPIC – tak czekałem, kiedy włodarze NM zauważą większą ilość postów pod tą recenzją i wrzucą ją na panel po prawej stronie zamiast jakiś niepotrzebnych wynurzeń, których nikt nie chciał komentować 🙂 Trzeba było czekać 11 dni 🙂
Jak dla mnie nie do przyjęcia są te sentymentalne gitarowe akordy Fennesza i jego patetyczne zacięcie do pisania hymnów. Wszędzie tam gdzie gitara zostaje użyta jako element melodyczny natychmiast banalizuje wydźwięk monumentalnych noisowych struktur. I chodź podchodziłem do tego materiału z pewną ekscytacją, tak z każdym kolejnym odsłuchem ulatywała ona ze mnie.
Ja lubię Fennesza. I komentarz nie był złośliwy ani w stosunku do niego, ani do Ciebie… Ale mam niestety dwa wrażenia już od jakiegoś czasu : 1) że ocenia się go wciąż (na wyrost) przez pryzmat fantastycznego (tak!) „Endless Summer” i 2) że nie rozwija się jakoś specjalnie jako kompozytor, jest raczej dość przewidywalny… To wszystko na „Bécs” już było dawno, już nagrał i zagrał to wcześniej wiele razy… W tym kontekście „Black Sea” wydaje mi się z perspektywy czasu znacznie ciekawsza. Do „Venice” zaś jakoś nigdy nie mogłem się przekonać… Pozdrawiam!
Nie odebrałem Twojego komentarza jako złośliwość itd. 🙂 „Endless Summer” – wiadomo, a co do „Venice” to jeden z najważniejszych albumów Fennesza, nie jest jak dla mnie wcale gorszy od „Endless Summer”. Chyba mam zupełnie inne podejście do jego twórczości, gdyż najmniej zapadał mi w pamięci album „Black Sea”. —–To wszystko na „Bécs” już było dawno, już nagrał i zagrał to wcześniej wiele razy—–> Nie wiem, czy np. na „Endless Summer” odnajdziesz brzmienie perkusji, gitary basowej, syntezatorów modularnych i tak duże ilości nieprzesterowanej gitary? Wydaję mi się, że Fennesz wciąż idzie do przodu, jeśli chodzi o brzmienie i formę, a to, że nie trafia we wszystkie gusta, to zupełnie inna para kaloszy :-).
„Venice” uwielbiam i słuchałem ten album mniej więcej tyle samo razy co „Black Sea” (BTW, Touch wczoraj ogłosił, że „Venice” będzie wydane na winylu we wrześniu, więc jest się czym cieszyć, dodatkowo ).
No właśnie mnie też ta najnowsza płyta nie powaliła. Może dlatego, że słuchałem też wielokrotnie podcastu TouchRadio 73, wydanego 6.01.2012 , pt „On Invisible Pause” (do darmowego pobrania: http://www.touchradio.org.uk/touch_radio_73_fennesz.html ) I tam już słychać fragmenty tego co jest na najnowszej płycie – to prawda, trochę inny jest aranż, ale dokładnie poznacie te fragmenty.
Dlatego jakoś nie odczuwam wielkiego szału…
„Fantastycznych”, „niepowtarzalnych”, „eksperymentalnej”, „nieprzewidywalnym” itd… ??? Widocznie na moim egzemplarzu „Bécs” są jakieś inne nagrania niż na egzemplarzu opisywanym przez recenzującego… 😉
Każdy ma prawo do swojej oceny, według mnie słowa, które wymieniłeś są jak najbardziej na miejscu w stosunku do tej płyty :-). A patrząc na nijakie nowości, pojawiające się w ostatnim czasie z kręgu elektroniki (było w tym roku kilka mocnych albumów), to tym bardziej Fennesz zyskuje. Pozdrawiam!