Polirytmiczność inspirowana czarnym lądem.
Po premierze albumu „Moksha” Raz Ohary w roku 2014, pojawiło się sporo recenzenckich głosów gloryfikujących Albumlabel – nowy odłam legendarnego kolektywu berlińskich oficyn Random Noize Musick. Mówiło się, że podobnie jak w przypadku Shitkatapult, mamy do czynienia z wyjątkowym potencjałem wskazywania nowych, muzycznych kierunków. Później z lepszym lub gorszym skutkiem, potwierdzały się entuzjastyczne proroctwa. W ubiegłym roku mogliśmy cieszyć uszy niekonwencjonalnym podejściem do formy piosenkowej na krążku Ofrin, jednak przed dwoma laty rozczarował solowy debiut współtwórcy GusGus – Stephana Stephensena.
Skupmy się jednak na dokonaniach Olivera Doerella, który w swoim nowym wcieleniu zaprezentował przed dwoma laty album zatytułowany „Z”. Ówczesny materiał, w sposób dość wyrazisty i estetycznie sprecyzowany, prezentował perkusyjne pętle tworzone w oparciu o przeróżne generatory tonów. Postawił na transparentność, a sięgając po dźwięki zarejestrowane na ulicy czy w domowym otoczeniu, starał się je odseparować z tła. Nowa propozycja, to nieco inne oblicze, pewien konsensus pomiędzy tym co ulotne, a specyficzną aurą przypominającą plemienne rytuały, czy też obrzędy kojarzące się ewidentnie z Czarnym Lądem. Te ostatnie to oczywiście niezaprzeczalna zasługa Ohary.
W sytuacji kiedy po „Z” następuje „Y” – otrzymujemy wyraźny sygnał, że po dotarciu do punktu bez odwrotu, podejmujemy drogę w kierunku początkowym. Kwartety i duety, w które angażował się Oliver Doerell na przestrzeni lat – doprowadziły go do miejsca, w którym zdecydował się czysto szlifowane dźwięki (Dictaphone, Swod) poddać odważnej syntezie. Wycofać je w rejony mniej czytelne i uwstecznić w stosunku do obecnych trendów leżących u podstaw world music. Na nowym albumie producent wciąż czerpie z ukochanych stylistyk dubowych („Lapse”), czy też sięga po linie basu charakterystyczne dla muzyki techno („Herbal”). Zasadnicze źródło ekspresji stanowią jednak przetwarzane, psychodeliczne struktury, bardzo mocno oddalone od wpływów jazzowych. Jeżeli na poprzednim albumie Cummi Flu mogliśmy doszukiwać się fajnie zaaranżowanych, rozmijających się perkusyjnych loopów, tak tu polirytmiczność jest na porządku dziennym. Nie musimy uważnie wyłapywać jej z gęsto tkanych warstw, jest bezpardonowo podana na pierwszym planie i obecna od początku do końca.
Zaśpiewy Ohary przypominają rdzenne, afrykańskie głosy, mieszankę wpływów kreolskich i języka stworzonego przez Duńczyka, tylko i wyłącznie na potrzeby zawiązanego duetu. Wokale są wyciszone, lirycznie smutne i prowadzone pod dyktando transowej elektroniki. Jednak to one ożywiają ten krążek, stanowią o jego sile, są momenty kiedy stają się twarzą albumu („Papadam”). Przysłuchując się wszystkim kompozycją możemy odnieść wrażenie, że Cummi Flu potrzebował Patricka Rasmussena, aby powstać mogły kompozycje o unikatowym, intymnym charakterze. Na tym opiera się wyższość stworzonego w duecie „Y”, nad solowym „Z”.
13.01.2017 | Albumlabel