
Eksperymentalny folk rozgościł się w sztokholmskim studiu EMS.
Dwa lata temu pisałem pozytywnie o poprzednim albumie australijskiego kompozytora, gitarzysty, banjonisty i improwizatora Andrew Tuttle’ego – „Fantasy League”. Najnowsze wydawnictwo nosi tytuł po prostu „Andrew Tuttle” i jest jego trzecim krążkiem wydanym pod własnym nazwiskiem. W latach 2004-2013 Tuttle nagrywał jako Anonymeye.
Utwory na płytę „Andrew Tuttle” nabrały określonej formy w czasie dwutygodniowego pobytu Andrew w słynnym szwedzkim Elektronmusikstudion EMS, gdzie nawiązał współpracę z Charliem Parrem (gitara elektryczna), Diną Maccabee (altówka), Chrisem Rainierem (gitara preparowana) i Joelem Saundersem (trąbka). Choć tak naprawdę pomysły zrodziły się w jego ojczystym kraju i stały się odwzorowaniem codzienność artysty z rodzinnego miasta Brisbane. Spacery, wiatr, zachody słońca, palmy oraz czas spędzony z rodziną. Dużo pozytywnych uczuć ukryło się wewnątrz kompozycji, które wydostają się na zewnątrz – tuląc i chroniąc nasz stan ducha przed złowieszczą rzeczywistością.
Amerykański prymitywizm jest tu kluczową przestrzenią (gitara akustyczna / banjo), w której dobrze odnajduje się minimalistyczna elektronika (najczęściej ambient). Momentami nastrój przechodzi w coś, co nazwałbym dronowymi ragami. W tym przypadku gitarowy fingerpicking został okryty delikatną, jak i nieco szorstkawą elektroniką wyśmienicie imitującą różne odcienie pogody – np. wiatr. Taką twórczość od od lat kultywują choćby Mike Cooper, Kim Myha, Stein Urheim i nie tylko.
„Andrew Tuttle” wspomoże lub nada bieg, niejednej wewnętrznej introspekcji!
25.05.2018 | Someone Good (sublabel Room40)
