Wpisz i kliknij enter

Matthew Herbert – One Club


Kiedy pierwszy z trzech wydawnictw zapowiedzianych przez Herberta ujrzało światło dzienne, było pewne, iż Brytyjczyk będzie chciał zostać zapamiętany jako artysta, który realnie ucieka od wszelakich ram i szufladek, nie kończąc jedynie na zapewnieniach o tym, jak większość muzyków jego pokroju. Jego poprzedni krążek (recenzja „One One” – tutaj) oparty był na muzycznym ekshibicjonizmie z jego strony, na analizie swojego Ja i nagraniu stuprocentowo autorskiego materiału. „One Club” rozkłada na części ludzi, dla których nagrywa, z którymi żyje. I niczym Doctor Rockit, swoje własne alter ego odnajduje w ludziach kłębiących się we wnętrzu klubu, którzy tylko pozornie są bezkształtnym, anonimowym tłumem…

Drugą część trylogii Herberta otwiera szaleńczy rajd pośród samochodowych alarmów i klekoczących uderzeń perkusji. „Robert Johnson” biegnie na oślep niczym N*E*R*D w „Lapdance”, przy okazji zrzucając na wilgotną posadzkę zimne Bombardiery, zatrzymując się tylko na moment, by rozejrzeć się po zadymionym klubie. Szkło eksploduje z hukiem prosto pod nogi zblazowanych Angoli, rozbijających kule po bilardowym stole, a my zaczynamy czuć się jak w latach osiemdziesiątych, kiedy „Crossfire” niemieckiej grupy Die Krupps bujał każdym electro klubem w zachodniej Europie. Na piętrze „Alex Duwe” szuka zmrożonej, musującej ciszy, po pijanej głowie plącze się Boards Of Canada, której ambientowy urok przerywa chwilowe przywrócenie rozdwojonej świadomości. Figlarne perkusjonalia mnożą się i zachodzą na siebie, a wskazówki zegara wirują dookoła zniekształconych gwizdów, dopóki „Jenny Neuroth” nie wyłoni się z alkoholowych oparów i nie zacznie wrzeszczeć razem z tłumem, który zapętla się na wzór klasycznego, stricte klubowego crescenda.

Przestrzeń bulgocze, ludzie wznoszą się i upadają, nawet na chwilę nie budząc rozumu. Speedy J stoi przy barze w kłębach papierosowego dymu, „Oliver Bauer” wbija się na parkiet, wraz z masywnym, dupstepowym beatem, pociągając za sobą tłumy i niczym w legendarnym „Thriller” Jacksona, rozpoczyna opętańczy footwork. Pot spływa po czole, skronie nieznośnie pulsują i tylko 8 bitowe arpeggio miota się po mózgowych falach, wespół z radosnym odliczaniem bawiącej się gawiedzi, które zamyka nam drogę do jakiegokolwiek pojmowania rzeczywistości. „Jalal Malekidoost” traci przytomność, nie mogąc złapać kontaktu z otoczeniem, chodząc po omacku jakby nie mógł złapać na radiowym paśmie odpowiedniej częstotliwości. Zaczyna zbierać z podłogi porozrzucane myśli, układając je w coraz bardziej logiczną całość. Ich szmer zaczyna rytmicznie pulsować wciągając nasze ciało w plemienny trans, niszcząc wszelką subtelność i zastępując ją rosnącą przed oczami ścianą nieskrępowanego noiseu.


Stojący na deszczu „Rafik Dahhane” lubi narkotyczne połączenia, mieszając kościelne organy z industrialna rytmiką i estetyką techno, ocierającą się niemal o gabber. Dźwiękowe repetycje wysyłane są w kosmos przez las rąk błądzący w ciężkim powietrzu, które rozrzedza na moment chóralna intonacja, roznosząca się po ścianach klubu. Początkowo pachnie nam dobrze znanym minimal dubem numeru „Flashback” z najnowszej płyty 2562 oraz microhouseowym sznytem „As Long as Theres Love Around” niemieckiego Farben. Finalnie jednak „Marcus Bujak” odważnie manipuluje samogłoskami wydobywającymi się z ludzkich krtani, działając w parze z ciepłym strumieniem instrumentów dętych, które tłumi wyciszony „Nicolas Ritter” siadający niespostrzeżenie na końcu sali.

Z membran głośników wylewa się musique concrète w najczystszej formie. Drobno poszatkowane loopy, pomalowane postindustrialnym kolorem numeru „Ventolin” legendarnego Aphex Twin trzęsą się nerwowo, lecz kiedy we wnętrzu pomieszczenia pojawia się „Marlies Hoeniges”, cały klub zaczyna bawić się taneczną euforią Czarnego Lądu pobudzaną etnicznymi bębnami i gospelowymi nawoływaniami. Słońce ospale wynurza się znad horyzontu, a „Kerstin Basler” wraz z rozśpiewanym tłumem przenosi się na plażę, gdzie niczym Cornelius Cardew żegna gorącą, piątkową noc, pacyfistycznym zawołaniem – We are everything, we are everyone, rozjeżdżając się do domów przy dźwięku ostatnich, syntezatorowych melodii Matthew Herberta.

„One Club” to niesamowicie sugestywna płyta, która oparta została na bardzo intrygującym patencie. Niemniej jednak sam pomysł, to zdecydowanie za mało, by po pierwszym przesłuchaniu wydawnictwa nie odstawić krążka na półkę i przez lata nie myśleć o nim jako o niezobowiązującej ciekawostce. Matthew Herbert chciał udowodnić tym albumem, że jest artystą poszukującym i bez wątpienia to osiągnął. Szkoda, że przy okazji produkcji płyty nie pokusił się o większą ilość treści, nie rezygnując z ultra-eksperymentalnej formy albumu. Trzecia, ostatnia część trylogii przed nami, „One Pig” traktować ma o cyklu życia świni. Brzmi absurdalnie, a zarazem oryginalnie, oby album nie powtórzył błędu swego poprzednika. Po co komu album na jeden raz?

accidentalrecords.com

matthewherbert.com
Accidental, 2010







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
disaster
disaster
13 lat temu

dobry album. po pierwszym pobieznym przesłuchaniu wrazenie negatywne, po kilku dniach przerwy powrót do albumu i… wkoncu zaskoczył. solidna eksperymentalna elektronika która jednak nie wszystkim przypadnie do gustu – wałek „Jalal Malekidoost” prawdziwy kozak ;>

Polecamy