Wpisz i kliknij enter

Earth – Angels of Darkness, Demons of Light 1


Na dwa tygodnie przed premierą mignęła mi gdzieś okładka nowego Earth i ubzdurałem sobie, że przypomina artwork zeszłorocznej płyty MGMT. Słuchałem z duszą na ramieniu, czekając tylko wejścia wokalu albo arkady ognistych hooków, ale nic się nie stało. Najbardziej dynamiczną woltę Earth mają już chyba za sobą. Przebyta ponad 5 lat temu konwersja z drone metalu na mroczny impresjonizm gotyckiej amerikany słusznie zapewniła im wzmożoną uwagę publiki. Teraz, przy okazji istotnego poszerzenia składu o wiolonczelistkę, możemy na nowo spekulować, jak dalej poradzi sobie ta inwestycja.

Lori Goldston grywała z Cobainem, u Byrnea i Laury Veirs. Mimo imponującego doświadczenia nie było jednak oczywiste, że wpasuje się w wizję Carlsona. Początkowo wydaje się, że wiolonczela podąża jak cień za wiodącymi ścieżkami gitary, niekiedy ledwo odróżnialna, nieśmiała. Z czasem jednak coraz łatwiej ją identyfikować dzięki zróżnicowanym wysokościom i barwom dobywanych tonów. Od wibrujących, wysokich imitacji wokalu, otulających naelektryzowanym halo rozedrgane riffy Carlsona, po niskie barytonowe tłoczenia, przydające elegancji i aury czarodziejstwa tym najbardziej statycznym z symboli składających się na sztafaż Earth: wypolerowanym wiatrem czaszkom, skalistym pustyniom i znieruchomiałemu w zenicie słońcu.

W najlepszym na płycie „Hells Winter” gra Goldson na blisko kwadrans decyduje o pracy wyobraźni. Matowe brzmienie jej instrumentu przywodzi na myśl napęczniałe od wilgoci drewno – nieodzowny margines panoram skoncentrowanych na odmalowaniu cofającej się zimy. Wiolonczela pełni rolę ciemnego akcentu ogrzewającego jaskrawe, błyskotliwe gitary i prześwity zimnego, mechanicznego basu. Dzięki jej nieustępliwej obecności łatwo o wizję potężnych, sękatych pni, rozmywających się w oku pędzącego podróżnika, który nie mógł czekać na wiosnę, musiał wyruszyć w samym środku roztopów, ryzykując niepewną nawierzchnię. Ku historii z dreszczykiem kierują też ostrożnie dozowane, hipnotyzujące grzechotki, ewokujące czatujące wśród korzeni węże. Ten najwyraźniej impresjonistyczny (pomimo korzennego, bluesowego feelingu) fragment albumu podejmuje rywalizację z filmowymi kadrami Bohren & Der Club of Gore. Stanowi też przyjacielskie otwarcie się mentora na wizję ucznia: kilka miesięcy temu z surowego droneu na kinematograficzne pejzaże nawrócili się przecież Barn Owl („Ancestral Star”), wierni akolici Carlsona.

A jednak. Jednak. „Angels of Darkness” to album słabszy od dwóch poprzednich płyt Earth, mniej też wyrazisty od wczesnego materiału. Mimo że bardzo różne od siebie, debiutancka drone doomowa EPka „Extra-Capsular Extraction”, delikatniejsze, poetyckie „HEX” i „Bees” trzymały za gardło, bez względu na prymitywizm pierwszego i niziutkie, slowcoreowe tempo kolejnych. Odpowiedzialność za rozprzężenie ponosi zamykający płytę utwór tytułowy – dwudziestominutowy swobodny jam, w którym nijak doszukać się śladów surowości desert rocka, jakiejkolwiek obrazowości, czy nawet leniwego nastroju. Kontrastowo dla mięsistej reszty, closer jawi się abstrakt-psychodeliczną improwizacją, co najgorsze, posługującą się niekiedy trywialną poetyką małych instrumentów (dzwoneczków, cymbałków, pojedynczych strun), znaną z niezbyt porywających projektów w stylu Balmorhea. Przydałoby się tu raczej „Miami Morning Coming Down II (Shine)” z poprzedniego albumu albo równie mgliste, a jednak o ile bardziej sugestywne, „Mirage” otwierające „HEX”.

Uchylenie się zarówno przed reinterpretacją wczesnego, siermiężnego garażu, jak i pogłębieniem plastycznego charakteru dwóch poprzednich abumów, to pewność siebie trochę w stylu Mogwai. Nawet publikując album niezbyt porywający, pozostaje się poza zasięgiem zarzutów o jałowe odcinanie kuponów od legendy. Nasuwa się jednak dość interesujące spostrzeżenie. Omyłka, o której wspomniałem we wstępie, przeraziła mnie tak bardzo chyba dlatego, że w głębi serca chciałem, aby okazała się prawdą. Od dłuższego czasu Earth mamili obietnicą wykształcenia chwytliwego songwritingu, angażującego melodie i „prawdziwe” wokale. „Angels” zamarło na progu transformacji riffów w hooki, transowości w piosenkowość i to przyhamowanie trochę drażni. Być może powinienem uważać, czego sobie życzę, ale jednak nie do końca potrafię cieszyć się solidnością tej płyty.
Southern Lord, 2011







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy