Wpisz i kliknij enter

Club Transmediale 2008 – nasza relacja

Odbywający się od niemal dziesięciu lat berliński festiwal Club Transmediale jest jedną z najważniejszych elektronicznych imprez w Europie. Tegoroczna edycja CTM rozpoczęła się 25 stycznia i potrwała aż do 2 lutego, specjalnie dla Was do Berlina pojechał wysłannik serwisu Nowamuzyka.pl – Piotr Tkacz, którego relację z najciekawszych wydarzeń imprezy publikujemy poniżej. Odbywający się od niemal dziesięciu lat berliński festiwal Club Transmediale jest jedną z najważniejszych elektronicznych imprez w Europie. Tegoroczna edycja CTM rozpoczęła się 25 stycznia i potrwała aż do 2 lutego, specjalnie dla Was do Berlina pojechał wysłannik serwisu Nowamuzyka.pl – Piotr Tkacz, którego relację z najciekawszych wydarzeń imprezy publikujemy poniżej.

Niedziela, 27 stycznia 2008

Dla mnie pierwszy dzień Club Transmediale. Pierwszym koncertem była transmisja spaceru Dallasa Simpsona, którą każdy dostawał na słuchawki. Amerykanin chodził wokół Marii i przy użyciu znalezionych przedmiotów wytwarzał różnego rodzaju dźwięki. Miało to jakiś intymny wymiar, a przy tym przyjemnie się tego słuchało. Następnie duet BJ Nilsena i Hildur Gudnadottir – Szwed nawarstwiał w laptopie to, co ona grała na wiolonczeli i skrzypcach. Byłby z tego nawet miły dron ala Niblock, ale jakieś problemy sprzętowe powodowały brzęczenie w głośnikach, które nie pozwalało się skupić na muzyce. Potem nastąpiły trzy zupełnie różne występy, wszystkie bardzo mocne. Najpierw jak zwykle zaskakujący Mattin, który zasymulował stan oblężenia, by następnie zakwestionować przymus ciągłości, składności zjawiska zwanego „koncertem”. Występ Daniela Menchea nie był takim szokiem, jak ten z Musica Genera Festival w 2006 roku, ale również silnie mnie poruszył.

Klęczący na postawionym na scenie, zastawionym efektami i przetwornikami stole Amerykanin przemieniał w dźwięki drzemiącą w nim pierwotną, zwierzęcą energię. Fascynujące jest to jak artysta wykorzystał swoje ciało, nagłaśniał je, rozprzestrzeniał, zwielokrotniał. Używał przy tym metalowego płaskiego pręta z przyklejoną przystawką – całość przytykał do krtani, by zebrać wibracje, jakie powstawały podczas krzyku, czasem rytmicznego, czasem ciągłego, przerażająco zawodził, stosując swoją wersję śpiewu gardłowego. Wiele elementów zapętlał, ale w nieoczywisty sposób, a że jedne nachodziły na drugie, trudno było usłyszeć jakąkolwiek regularność. Całość była niesamowicie gęsta, chwilami klub zdawał się trząść w posadach, jakby przez podłogę przebiegał dreszcz, czasem materia miała fakturę papieru ściernego, gdzieś tam w oddali, przez chwilę, zalśniło coś wyrazistego, ale może to tylko przesłyszenie. Występ był dość długi i z pewnością wystawił na próbę wytrzymałość odbiorców. Nie sądziłem, że po tym może nastąpić coś „bardziej”, ale jednak tak się stało. Choć było to coś w trochę inną stronę, Mark Bain starannie dobranymi częstotliwościami sprawił, że budynek faktycznie drżał, a przez ciało to przebiegały one ciągłymi falami, to dzieliły je wymierzonymi uderzeniami na części. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju, wspaniałe zamknięcie wieczoru.

Poniedziałek, 28 stycznia 2008

Wtorek rozpoczął duet Optical Machines, dla którego – zgodnie z nazwą – aspekt wizualny był faktycznie ważny (zresztą przewijał się on podczas wszystkich koncertów tego dnia). Działanie Holendrów to ścisłe zespolenie dźwięku i obrazu, w którym oba składniki wpływają na siebie. Używają zbudowanych przez siebie nakładek na talerze gramofonowe, które filmowane są w ruchu. W Marii oglądaliśmy to na szeregu dwunastu ekranów niemal okalających przestrzeń koncertową. Obraz przyspiesza i zwalnia, tak też dzieje się z muzyką, która opiera się na całkiem prostym rytmie, co jednak nie razi, bo ciągle się zmienia i to w płynny sposób, jakby loopy ulegały przepoczwarzeniu.

Po niezbyt udanej prezentacji Hansa W. Kocha i jego laptopowej orkiestry, swój projekt „Tabula Rasa” przedstawili Christian Marclay i Flo Kaufmann. Dla mnie było przede wszystkim interesujące zobaczyć na żywo „wynalazcę” turntablizmu/gramofonizmu, ale pomysł tego duetu też okazał się ciekawy. Kaufmann na żywo nagrywał dźwięki stworzone przez partnera na dubplateach, z których ten następnie korzystał. Marclay grał więc jakby samym sobą, jednak nie używał zawartości płyt w dużych dawkach, tak że nie można był wychwycić jakiegoś wcześniej istniejącego zagrania. W większości koncentrował się na trzech starych adapterach, pocierał palcami ramię, kładł je na obracający się talerz, bawił się małymi sprężynkami w ich mechanizmie. Gdy już używał płyt, to np. do podważania nimi igły, obracał je bardzo szybko w przód i w tył, puszczał je w różnych tempach, pojawiło się też coś ala skrecze. Przez pewien czas Marclay trzymał jedną z maszyn, tak by wywoływać sprzężenia, kojarzyło mi się to z „Pendulum music” Reicha, szkoda, że zbyt długo eksplorował ten pomysł. W ogóle występ był trochę rozwlekły, jednak mi się bardzo podobał. Pewnie dlatego, że lubię takie małe, drobne, powoli gromadzące się dźwięki, które jakby skrobią od dołu w podłogę, przez chwilę są i zaraz zanikają (było trochę loopowania, ale sensownego, z umiarem). Obraz z trzech kamer filmujących pracę obu panów znów był obecny na dwunastu ekranach, jednak nie wiem, czy było to konieczne – mi lepiej słuchało się, gdy zamknąłem oczy.

Potem Marko Ciciliani, który używał no-input mixing board, ale było to coś zupełnie innego niż muzyka Toshimaru Nakamury. Szkoda, że prawie nikt go nie słuchał i gwar baru zakłócał odbiór tych dźwięków, cichsze momenty po prostu ginęły.
Na koniec wieczoru uwagę słuchaczy udało się przyciągnąć Xavierowi van Werschowi, który tworzył techno dla tych, którzy brzydzą się techno, absurdalnie bombastyczne i szaleńczo ożywcze. Dźwiękowo było to coś w rodzaju kropki nad i względem Optical Machnies, zarazem klamry, spinającej ten zestaw koncertów.

Wtorek, 29 stycznia 2008

Wtorek zaczął angielski duet Tron Lennon (no cha cha!) grający hałaśliwy i średnio składny improv. Ciekawe było miksowanie obrazu za pomocą gramofonu (przez program Ms Pinky), ale do tego trzeba było dotrwać – stanowiło to ostatnią fazę występu. Dalej, kolejny „znajomy” z Musica Genera – Thomas Ankersmit, który tego wieczora grał prawie wyłącznie na syntezatorze analogowym (saksofon jedynie na kilka chwil pod koniec). Miał też laptopa, jednak być może tylko do rozprowadzania sygnału na kanały (głośniki były w czterech kątach, ale jedynie kilku występujących korzystało z uroków kwadrofonii). Dla mnie był to bez wątpienia najlepszy koncert tego wieczoru, i patrząc z dystansu, w ogóle jeden z najjaśniejszych momentów festiwalu. Holender oparł się pokusie (zbyt) głośnego grania, do którego kusiło wspaniałe nagłośnienie w klubie. Na początku na ciągły dźwięk nakładał inne – pojedyncze, kłujące, ale niebywale delikatne. Wszystkie one nachodziły na siebie, gęstniały, stopniowo wszystko nabierało masy i głośność rosła. Jednak nadal wszystkie detale były słyszalne „jak na dłoni”, całość była po prostu składna, robiła wrażenie przemyślanej, choć tworzona była od zera na żywo. Ankersmit uwijał się za syntezatorem, a pełną ruchu i szczegółów muzykę zdawał się mieć pod kontrolą. Nagle nastąpiło ścięcie – wyciszenie i budowanie od zera, z drobnicy, nawarstwianie. Położyłem się na puffie i odpłynąłem. Odnotowałem jeszcze przejście w coś, co można by uznać za trzecią odsłonę tej dźwiękowej podróży. To było niczym lot w gęstej, krystalicznie czystej chmurze. Cudowne!

Następny był, również obsługujący syntezator, Robert Piotrowicz. Dla odmiany, po długim secie poprzednika, on zagrał krótko. Mrocznie, ostro, z momentami wyłaniających spod ziemi rytmów (przy okazji: nowa płyta warta sprawdzenia). Na koniec miło zaskoczył mnie Pure, przede wszystkim dlatego, że kompletnie nic o nim wcześniej nie wiedziałem. Minimalna pod względem liczby użytych elementów elektronika, bardzo techniczna, ale nie odstręczająca. Jeden składnik jako oś, wokół której lokowane są inne, też raczej ciemna paleta brzmień (ale nic z dołujących klimatów). Jak pisał na swojej stronie, używał materiału z nadchodzącego albumu (wyda go Cronica Electronica).

Środa, 30 stycznia 2008

Środa była jedynym dniem dedykowanym jednemu stylowi, czy też krążącym wokół niego – był to mianowicie metal. Nie mam w ogóle doświadczenia z tą muzyką, ale wydaje mi się, że propozycja była zróżnicowana. Od Abominations, gdzie noiseowa elektronika zderzała się z perkusją i wokalami, przez momentami Fantomasowski Ives#1 i doomowych Norwegów z Utarm, po czysty (? „klasyczny”?) metal Wolves In The Throne Room. Te zespoły nie były w stanie wywołać we mnie dłuższego niż chwilowe zainteresowania. Jakieś brzmienie, któraś konstrukcja, konkretny pomysł – okej, ale całościowo – niezbyt. W pewnym sensie odwrotnie było w przypadku grającego na końcu Shit and Shine, oni zdobyli mnie pomysłem na występ. Na scenie: jeden perkusista i trzech kolesi z elektroniką, wśród publiczności: cztery podesty po trzech perkusistów. Ci ostatni będą naśladować tego pierwszego, ale nie mają trudnego zadania, rytm nie jest skomplikowany, w dodatku nie ulega żadnym zmianom…przez półtorej godziny. Zrozumiałem hasło na stronie Riot Season: „Shit and Shine isnt a band, its a state of mind”. W tym stanie umysłu na chwilę wyrwałem się do merchandise table, gdzie zapewne kupiłbym wszystko sygnowane przez SnS, ale udało mi się tylko dorwać ostatni egzemplarz „Jelaous of shit and shine”.

Dział elektroniczny z początku mocno napiera, ale nawet w najgłośniejszych momentach zaledwie zrównuje się z naporem garnizonu perkusyjnego. Elektronika ma home-madeowy posmak (m.in. radyjko tranzystorowe, jakieś tanie klawisze), jest nieuczesana, postrzępiona, epatuje swoją niedoskonałością. Podobnie jak członkowie zespołu, którzy (oprócz perkusisty) co jakiś czas schodzą ze sceny, a potem coraz mniej zajmują się sprzętem. Wejdą, a to przekręcą jakąś gałkę, zejdą, wrócą za dziesięć minut i znowu czegoś tam dotkną. Można się na nich zżymać, że nie wytrzymali do godziny trzeciej (początku koncertu) i zdążyli się nachlać przed wejściem na scenę, tak że potem nie wiedzieli, co robić. Nawet jeśli tak, to dla mnie ta niefrasobliwość, „lekkomyślność” (dosadnie – olewactwo) tworzyły klimat tego koncertu i myślałem, że ta muzyka jest dźwiękowym odpowiednikiem ich osobowości (czy też stworzonej scenicznej persony). A do tego, nieco jakby na przekór ich zachowaniu, pierwotność, inna niż u Menchea, bo kładąca nacisk na wspólnotowość.

Czwartek, 31 stycznia 2008

Czwartek, zdecydowanie najsłabszy dzień, albo – dzień krótkich występów, albo – dzień, w którym ominąłem koncert Machinefabriek. Zasiedziałem się w drugiej sali na „Kassetten Koncert” (z płyt!) muzyki Conrada Schnitzlera, który w trakcie podobał mi się średnio, a potem myślałem o nim coraz gorzej. Islaja zagrała z pięć piosenek, nic specjalnego, Ignatz byłby do zniesienia gdyby nie śpiewał. Efterklang to dla mnie rzecz żenująca, te wspólne śpiewy, ta tandetna elektronika, to przyszywanie partii instrumentów akustycznych. Zawsze jestem bardzo zakłopotany, gdy czuję, że wszystkim wokół coś się podoba, a tylko ja mam z tym problem. Może jest w tym coś, czego nie chwytam, a może nie jest to skierowane do mnie?

Mniejsza o to, wieczór uratował zamykający go Groupshow (Jelinek, Pekler, Leichtmann), nie była to rewelacja, koncert w Starym Browarze bardziej do mnie trafił, podczas krótkiego (może trochę ponad półgodziny) zdarzyła się mielizna rozlazłości. Ale słychać było wyrazisty pomysł na granie, zespół wypracował spójne, swoiste brzmienie. To już nie była kolejna wersja niemieckiego pomysłu na dub, ani hommage dla krautrocka. Te elementy dało się odnaleźć, ale zupełnie przetrawione, spożytkowane z myślą o stworzeniu nowej formy. Bez męczenie się etykietowaniem: nowoczesna, przyjemna dla ucha muzyka, przy której da się bez trudu tańczyć. I jeszcze: zabawne, absurdalne wizualizacje, z hasłami w stylu „Groupshow pomaga twojemu psu wchodzić na kanapę”, „Groupshow jest najlepszą sztuką wtedy, gdy najmniej się tego spodziewasz”.

Piątek, 1 lutego 2008

Najpierw trochę „sztuki” w Ballhaus Naunynstrasse, a potem „imprezka” w Maria Am Ostbahnhof. Wieczór audiowizualny rozpoczęli Alexander Rishaug i Marius Watz, bardzo polarnym (i raczej niezbyt odkrywczym) dźwiękom towarzyszyły na szczęście kolorowe, abstrakcyjne wizualizacje, które chyba były nawet ciekawsze niż muzyka. Główną atrakcją zestawu jawił mi się Alva Noto, jednak niespodziewanie największe wrażenie zrobił na mnie Keiichiro Shibuya. Mogłem przypuszczać, jakiego rodzaju brzmień się spodziewać, bo kilka dni wcześniej byłem na jego instalacji „Filmachine” (wspólne dzieło z Takashim Ikegamim), ale w Ballhausie dźwięki były mocniejsze, bardziej zróżnicowane. Głośność, na jaką wskoczył momentami przytłaczała (chaotyczne kłęby średnio-wysokich częstotliwości), ale Japończyk nie przyszedł, aby hałasować i atakować. Zdarzały się też fragmenty cichsze, wycofane. Naprawdę wielkie brawa za dynamikę i dramaturgię występu. Może tylko ziarnista końcówka była nieco przeciągnięta, co nie zmienia faktu, że to właśnie jego muzyka, w której każda cząstka wydawała się odmienna od pozostałych, była dla mnie wydarzeniem wieczoru.

Słuchając Alva Noto, który bazował na materiale z „Xerrox vol. 1” nie mogłem uwolnić się od myśli, że tacy ludzie jak Shibuya depczą mu po piętach. Nie zamierzam tutaj alarmować, że Nicolai przechodzi kryzys, nic z tych rzeczy. Ale zaniepokoiło mnie, że środkowa partia występu oparta była o rozmyte smyczkowe brzmienia, na które położone były elektroniczne okruszki (taka „intelektualna” wersja Murcofa?). Okropnie przewidywalny finał z podgłaśnianiem kwaśnego deszczu białego szumu. Wizualizacje zaledwie okej, podczas gdy w poprzednim występie współtworzyły one dynamikę, odpowiadały jej pod względem skomplikowania, gęstości – choćby gąszcz linii narastał wraz z ilością dźwięków, tempo zmian audio i wideo odpowiadało sobie.

Sobota, 2 lutego 2008

Sobota: prezentacje po-warsztatowe (m.in. Jessica Rylan o syntezatorach, filtrach i chaosie, Andrei Smirnov o thereminie) w Ballhaus, gdzie dużo elektronicznego hałasu. A potem już tylko do Marii i byle dotrwać do Mouse on Mars. Po drodze nieźle popieprzeni Francuzi z MEC, Jason Forrest (jako DJ Donna Summer) wkładający wiele energii w rozruszanie ludzi (i odnoszący sukces). Na dużej scenie Jakim i jego ektoplazma najpierw się opóźnia, a potem ciągnie w nieskończoność. Hm, może mógłbym tego słuchać, gdyby nie bezsensownie napompowane basy. Ale w końcu pojawiają się MoM i grają cholernie dobrą, pokręconą muzykę. Jest rytmicznie, ale w każdym momencie z danej konstrukcji może wydobyć się inna, wykiełkować z niej i przejąć kontrolę, ciągle coś się dzieje, ale nie ma chaosu, tylko kosmos dźwięków.

Co prawda paleta brzmień nie jest bogata, ani wyszukana, ale to co panowie z nich wyciskają – zachwyca. Podobało mi się, że nie dowalali na chama basami, które np. u Joakima wydawały się jakby doczepione do reszty, tak żeby muzyka była bardziej „taneczna”. Myszowa muzyka porywała bez takiego podrasowania. Oprócz syntetycznych wytworów prawie w każdym kawałku pojawiał sample, urywek wokalny, czasem przetworzony do granic rozpoznawalności. Ciekaw jestem, jaką rolę pełniły wizualizacje, czyli tekst przebiegający przez oczodoły zniszczonej twarzy/czaszki. Często pojawiało się „State”, „justice”, „human” (może coś z Agambena?), starałem się go czytać, jednak maszyna do zadymiania skutecznie to utrudniała.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
adam
adam
16 lat temu

hej ja czytalem ze ankersmit glownie gra na koncertach sample ktore filtruje przez syntezatory (przynajmniej on tak twierdzi) – chyba w glissandzie a moze gdzies w necie anglojezycznym

pt
pt
16 lat temu

ale gdzie ten radian?

ubunoir
ubunoir
16 lat temu

bardzo fajna recenzja. zazdroszczę takiego zestawu koncertowego!

K
K
16 lat temu

efterklang to nie tandeta, w każdym bądź razie nie ostatnia płyta, bo na żywo nie słyszałem. a nieobecność autora na radian dużym minusem ;>

Polecamy