Wpisz i kliknij enter

Pram we Wrocławiu – 13.02.2005 – relacja

Szefildzki septet wykonał idealnie skrojony program muzyczny, akompaniując przy tym dziwacznym produkcjom filmowym w stylistyce braci Quay. Każdy, kto był uczestnikiem koncertu musi przyznać, że obraz odgrywał rolę niepośrednią, rywalizując z muzyką zespołu o supremację w uwadze słuchacza /widza. Kiedy przed kolejnym (były dwa) encore poszedłem do okazjonalnego „sklepiku z płytami” zapytać, czy przypadkiem zespół nie zaproponował materiału wizualnego ze swoją muzyką w formacie DVD, pan uniósłszy brwi w wyrazie zdziwienia orzekł, że każdy pokaz jest unikatowy. Man With a Movie Camera (Cinematic Orchestra), Elements of Stucture/Permanence (Cerberus Shoal) oraz wiele innych tym podobnych projektów były efektem fascynacji muzyków starymi filmami, obrazami bez dźwięku. Niedoskonałości pierwszych produkcji filmowych w zakresie dźwięku nadrabiano najczęściej pianinem w salach projekcyjnych*. Niegdyś zabiegi te stosowano z konieczności, teraz zaś (w czasach cyfrowej obróbki dźwięku) częstokroć miejsce pianina chętnie zajmuje cały zespół, nie tyle z konieczności, ile z potrzeby poszukiwania NOWEGO, penetrowania coraz to nowszych obszarów nieskończonych możliwości ekspresji artystycznej (lub też wpisania się w trend). Bo choć to właśnie we wzroku nasze postrzeganie świata ma największy udział, sam obraz bez fonii pozostawia pola (do)(fry)wolnej interpretacji.























        Po tym dość przydługim wstępie pragnę dojść do sedna sprawy. Koncert Pram we wrocławkim W-Z nosił znamiona właśnie takiego pokazu. Szefildzki septet wykonał idealnie skrojony program muzyczny, akompaniując przy tym dziwacznym produkcjom filmowym w stylistyce braci Quay. Każdy, kto był uczestnikiem koncertu musi przyznać, że obraz odgrywał rolę niepoślednią, rywalizując z muzyką zespołu o supremację w uwadze słuchacza /widza. Kiedy przed kolejnym (były dwa) encore poszedłem do okazjonalnego „sklepiku z płytami” zapytać, czy przypadkiem zespół nie zaproponował materiału wizualnego ze swoją muzyką w formacie DVD, pan uniósłszy brwi w wyrazie zdziwienia orzekł, że każdy pokaz jest unikatowy: jeden z członków zespołu „na żywo” miksuje stare filmiki, nadając w ten sposób koncertom charakteru niepowtarzalności.

        Niestety, był to jedyny, jak mogłoby się zdawać, niewykalkulowany element koncertu. Pram wyszedł na scenę, wcisnął PLAY na fikuśnym projektorze wideo i rzetelnie odegrał swoje pełne czaru utwory. Lekkość i efemeryczność muzyki Pram ma moc urzekania, ale nie chcę się zbytnio skupiać na warstwie muzycznej, gdyż nie jest to recenzja Dark Island lub nowego materiału North Pole Radio Station (z tych dwóch płyt pochodziła znaczna większość utworów). W przypadku muzyki Pram wartość estetyczna zawsze zrekompensuje brak spontaniczności, jakiej oczekujemy po występie na żywo. Dlatego nie wolno nam zbytnio narzekać.























        Na to, że zespół nie wykazywał zbytniej ochoty do kontaktu z publicznością (nie licząc okazjonalnych thank-you (o rany, całe szczęście, że nie było to „dzenkuje”) i nieśmiałych knam uśmiechów wokalistki (cóż, mniej zrobić nie można, no chyba, że się jest Johnem Frusciante i siada tyłem do publiczności lub Robertem Frippem i gra się zza parawanu)), że piosenki zagrane były dokładnie tak jak słyszymy je na płytach (tu też były maluteńkie wyjątki), za to, że między utworami panowały „krepujące” momenty ciszy. Możemy za to cieszyć się grozą i pięknem filmów serwowanych na ekranie i słodką-niepokojącą muzyką Pram obydwa te przymioty potęgującą, tym, że dźwięk muzyki, jaką uwielbiamy, zazwyczaj wydobywającej się z naszych marnych głośników jest generowany tu-i-taraz (tam-i-wtedy), i to (za 30 zł) specjalnie dla nas, skupionych wokół małej scenki, i w końcu za to, że kolejny świetny zespół decyduje się nas odwiedzić na prowincji muzycznego świata.

        PS: Często chadzam na koncerty i jednej rzeczy nie mogę zrozumieć: dlaczego ludzie na nie przychodzący NIE SŁUCHAJĄ a MÓWIĄ? Wystarczy zorganizować koncert w miejscu, gdzie się znajduje bar, a mamy zapewnione szemranie podczas występu. Jest to praktyka zaiste żenująca, i było mi (niesłusznie MI) wstyd, kiedy na scenie występował zespół z Anglii (grający dla intelektu bardziej niż emocji,) a my nie potrafimy/chcemy przysłuchać się z uwagą tej intrygującej/pozornie łatwej muzyce. Choć może wyolbrzymiam. Albo odzywa się we mnie kompleks. To drugie chyba bardziej.























        *Już dawno powinno się zając stroną olifaktoryczną seansów filmowych i podczas projekcji w stosownych momentach wypuszczać odpowiednie zapachy w celu uzyskania przez widza pełni wrażeń zmysłowych (z kopią filmu do Warki lub Biskupca trafiałby zestaw pojemników z zapachami do filmu).

Pram w serwisie:

Swayzak – sylwetka

Dirty Dancing – recenzja







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy

3 pytania – Lilli Kane

Lilly Kane, chińska artystka, która dziś wydaje debiutanckie EP w Intruder Alert, odpowiada na nasz tradycyjny zestaw trzech pytań.