Wpisz i kliknij enter

Christina Carter – Masque Femine


Konceptualny album Carter to interpretacje, zwykle a capella, standardów jazzowych i telewizyjnych melodii towarzyszących programom, których nikt nigdy nie oglądał. Bez zbędnej metaforyki: faktycznie nie ma na tym albumie ani krzty akcji. Na siedemnaście utworów tylko w czterech pojawia się na krótko akompaniament gitary, dzięki któremu można w ogóle oddychać w dusznej rzeczywistości tego albumu.
Przez większość czasu słucha się tego bowiem na bezdechu grożącym hiperwentylacją. Wciąż wisi nad odbiorcą groźba, że swobodniejsze westchnienie zburzy domek z kart. Nagie, szeptane wokalizy początkowo łudzą swoją lekkością, przypominając swobodnie nucone kołysanki o konsystencji pasków światła przechodzącego przez żaluzję. Im więcej ich jednak, tym wyraźniej odznaczają się polatujące pyłki, które urastają wolno do kotów kurzu, a pod koniec mamy już do czynienia z ciężkim, pełnym roztoczy puchatym zwierzątkiem owijającym się wokół szyi i drażniącym każdy cal swoją zmechaconą sierścią.
Rozdrażnienie potęguje się wraz z rosnącą świadomością, że to nucenie wcale nie jest rozciągniętą w czasie kołysanką, ale jednym wielkim wyznaniem na temat zakończonej miłości. Pauzy i wycofania się w szept dają miejsce na tworzenie kolejnych fałszywych wspomnień osadzonych w klimatach scen z serii: kryptozatroskany detektyw zmuszony jest wysłuchiwać rozchwianej emocjonalnie i odzieżowo kobiety, która jako jedyna umknęła zakusom seryjnego mordercy i nie wydaje się być tym faktem do końca pocieszona. Ucieczka od łatwego schematu kołysanka = infantylność to niewątpliwy plus „Masque Femine”.
Płyta nudna, stricte eksperymentalna; doskonała jako źródło paranoidalnych sampliMinus jest jednak o wiele poważniejszy: to płyta nudna, stricte eksperymentalna; doskonała jako źródło paranoidalnych sampli lub, jeśli rozbita na poszczególne utwory, przerywników w dłuższej playliście. Jednakże jako doznanie odbiorcze męcząca, szczególnie jeśli pamiętać, że jako koncept powinna być słuchana w całości. I tak ekstremalnie rzadkie, wejścia gitary pogłębiają jeszcze minimalizm graniczący z ascezą, jako że grają rolę oaz w pustyni tego mrocznego monologu, który po chwili znowu zamknie się przecież nad głową. Ciekawym doświadczeniem jest puszczenie sobie „Masque Femine” jak tylko się da głośno, ale takie zabawy to tylko kolejny dowód na miałkość samej zawartości, która broni się z energią filmów z Nicole Kidman.
2008







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Doxepine
Doxepine
15 lat temu

Mnie się bardzo podoba, zarówno sam koncept, jak i wykonanie… Ja się nie dusiłem, nie miałem wrażenia przebywania na pustyni, nie dostawałem hiperwentylacji z braku powietrza. To bardzo osobista płyta, słuchając jej miałem wrażenie, że zachowuję się jak podglądacz…

F.
F.
15 lat temu

Myślałem, że to nazwa obosieczna: i nadmiar i niedobór powietrza, jako nazwa na zakłócenia oddechu w ogóle. Ale możliwe, że się mylę. Żyjesz, uczysz się.

wentyl
wentyl
15 lat temu

hiperwentylacja to od nadmiaru powietrza a nie braku raczej….

R
R
15 lat temu

Polecam kurs poprawnego pisania nazw zespołów, biorąc pod uwagę słuszną zresztą krytykę ekipy Reznora.

Polecamy