Niestety sama współpraca u boku Crystal Castles, Justice czy otarcie się o serię FabricLive jeszcze rozgarniętej gwiazdki nie czynią i nie pomoże nawet lubowanie się w Siouxsie and the Banshees. W przeciwnym wypadku dobrze wiedziałaby, że w aroganckim elektro-rap-popie w uroczej oprawce z buziaczków, od sześciu lat nikt nie pobił „Love. Angel. Music. Baby” pin-upowo zorientowanej thebeściary z No Doubt. A może wie i butnie ma to w dupie? Za wersją drugą przemawia bowiem przekaz, jakim Uffie chce dać nam w dziób: jestem w pełni świadomą, autotematyczną MC, internacjonalną, inteligentną bitches, więc co ty mi tu będziesz, skoro i tak wyjdę na swoje.
Wyjdzie. Niewątpliwie na płytę rzucą się wszystkie gówniary, dla których Peaches jest trochę za mądra lub za stara, a La Roux zbyt dziwna. Element pro publico bono: możliwe, że nastolatki chwycą się kilku ciekawych momentów takich, jak np. hipnozy wygrywanych 16-stek na kilku zaledwie przesterowanych klawiszach i – chwila oddechu, łapać, bo potem będzie mało okazji – powolnym bicie i nawet prawdziwie brzmiących pianach! („Art Of Uff”). Możliwe, że zawieszą ucho na kaskadowym, vocoderowo-syntezatorowym wdzięcznym refreniku („Add Suv”; swoją drogą nie lepiej zamiast z Pharrellem Williamsem byłoby zmówić się z Andre 3000?). Elektro-simianowy wykop i justicowo porozkładane nawijki robią z „MCs Can Kiss” imprezkowy, letni hiciaczek. Zupełnie poważnie: numer z powodzeniem można młócić pod oknami z przesadnie stuningowanej fury. Będzie radocha! W sukurs ruszyła co prawda nawet Ellen Allien (remix „Pop the Glock”), ale to by było na tyle…
Kilka niezłych cięć i akordów, garstka średnich melodyjek, na wariata, hop na top-trend, szybko, prosto i na temat. Za szybko, za prosto – bo po chwili na durszlaku zostaje niestety niedorzeczny beat-muł. Pomijając już, że całość jest przegadana, to jest tego po prostu za dużo. Z wycierucha cool chce zrobić chili, ale niestety po drodze się gubi (aż dziw bierze, że sama się sobą nie nudzi). Nie pomogły nawet gitary („Sex, Dreams and Denim Jeans”), ani bezczelnie, bo akurat wtedy, gdy jest na co rzucić uchem, wyciszony gdzieś wcześniej saksofon. Mdłej melodii „First Love” nie uratuje też niosące chwilową ulgę rozmycie wokalu.
A barwę ma nawet wciągającą, tylko że w połowie płyty jest się już tak zmęczonym, że z atutu robi się mały prześladowca, a my mamy ochotę uciekać. Kiedy pojawia się szansa dobrnięcia do innych piosenkowych cacuszek („Our Song”, „Illusion of Love”), niestety jesteśmy już dawno off-line.
Ed Banger Records | 2010
Dostateczny na szynach…i niech się cieszy że nie mierny.
Wieje nudą.