Doszły nas słuchy, że olewamy polską muzykę. Postanowiliśmy więc ujawnić, co w ostatnim półroczu zwróciło naszą uwagę. Płyt wydaje się na naszym podwórku coraz więcej i wbrew pozorom (przyzwyczajeniu?) są wśród nich pozycje ciekawe, nawet wśród tych wyraźnie trudniejszych do zapamiętania. Pochylamy się więc nad sporą ilością premier, nie wybrzydzając i nie uprzedzając faktów. Dziś część pierwsza, za tydzień druga.
Baaba – „Disco Externo”, Lado ABC 2010
Obok Furii Futrzaków i Kawałka Kulki, Baaba to kolejny projekt, który postawił na przeładowanie aparatu zmysłów odbiorcy. Właściwie dzieje się tu wszystko: od gitar o brzmieniach bliskich estetyce MIDI, przez disco i zdefiniowanie kategorii cool w „Diamonds, Bitch!”, aż po liryzujący closer. Bez wątpienia należy zgodzić się z licznymi recenzjami ogłaszającymi „Disco Externo” najlepszą z dotychczasowych płyt projektu. Ze swojej strony dorzucam do tego materiału recepcyjnego lekko studzącą entuzjazm refleksję. Po takich „zespołach” oczekuje się bycia alternatywą i ten wymóg Baaba spełniają.
Po paru przesłuchaniach pojawia się jednak myśl, że tak naprawdę wydali album nie tylko alternatywny, ale wręcz niszowy. Kiedy efekt oszołomienia mija, w zapomnienie odchodzi też większość materiału. Skomasowaną pozytywną wibrację zaadresowano do odbiorcy poszukującego porannej motywacji i powera. Brak choćby chwili oddechu sprawia, że „DE” egzystuje w zbyt wąskim paśmie ewentualnych potrzeb i staje się albumem nieodwołalnie zrośniętym z zestawem konkretnych uwarunkowań zewnętrznych. [Filip Szałasek]
BiPolar Bears – „Interpolar Link”, Antena Krzyku/Opensources 2009
Na pierwszy rzut ucha wędrówkę wzdłuż „Interpolar Link” BiPolar Bears rozgrzewa nie wóda, a sympatycznie polepiony patchwork. Rozkminka samych już sposobów śpiewania może być frajdą. Nie zepsuję chyba nikomu zabawy wyrokując, że już na wstępie na jednym biegunie siedzi zblazowany styl Jeremyego Shawa, na drugim wygina się charyzma odsyłająca niemal do Princea.
Brnąc dalej w te śniegi, natknąć się można na wpływy triady Stateless / Coldplay / York, a czasem i na tubalną zagrywkę a la Tim Exile. Sporo do powiedzenia mają też kobiety. Rasowe funky, nujazzowe frazy i seksowne chrypy, raz przemyka nawet vocoderowa panienka, zamroczona, jakby właśnie wyszła z imprezy u Trickiego w latach 90.
Zainteresowanych nazewnictwem i genealogią odsyłam do sympatycznej historii przedstawionej na myspace, a mówiąc po naszemu: 60 parę minut od bieguna do bieguna w towarzystwie BiPolar Bears przebywa się brodząc. Gatunek ten człapie w bruzdach brudnych, przesterowanych gitar, najczęściej zaś odżywia się podłamanymi, dnbasowymi perkami i zimną, nieuporządkowaną elektroniką.
Taki jest z grubsza sens tej podróży, podczas której zrobiono sobie parę zaskakujących przystanków: na zadziorny trip-bałagan „All You Have”, igranie flecikiem w „Fish Fillet, Please”, energiczne, breakbeatowe piosenki („It Itches”).
Uśmiechnięci zwabią nawet wróbelka naiwnie cyzelowaną rytmiką „Sparrows Winter”. Dają się zauważyć pląsy do porąbanych, jak u Micachu, psycho-melodyjek i znęcanie się nad strunami obute w groźną nutę. To efekt styku pracy gościa od industrialu (Szymon Danis) i gitarowo/funkowo zorientowanego Kuby Mitoraja. Kto się nie boi ich drapieżnej paszczy, niech się jej bacznie przygląda, bo ciekawie rokuje. [Ania Kozłowska]
Cukunft – „Itstikeyt/Fargangenheit”, Lado ABC 2010
Myślałem, że będąc po lekturze nieomal całych bibliografii Singera i Rotha, a także kilku polskich fabuł zanurzonych w tradycji żydowskiej, Cukunft nie będzie dla mnie niespodzianką. Półprawda. „Fargangenheit” (Przeszłość), drugi tom tej niewielkiej antologii, wypełnia, owszem, materiał na tyle prostolinijny, aby poczuć się pewnie: melodie, których źródeł nie trzeba znać, żeby cieszyć się skojarzeniem z popularnym tematem szlemiela – żydowskiego trickstera, chasyda-spryciarza, rabiego idącego w konkury z mistrzem Twardowskim.
To, co sowizdrzalskie w tej możliwej inspiracji, Cukunft osłabiają o współwybrzmiewający kameralny, melancholijny ton. Odejmując egzotyki i mogącego irytować łobuzerstwa, pozyskują spójność i miodną potoczystość narracji. „Itstikeyt” (Teraz) jednak… Zupełnie inna bajka. Jeśli tak TERAZ wygląda muzyka żydowska, a sam zespół twierdzi, że jest ona ciągle żywa, to lekkim susem bierze większość „trudnego” jazzu. W kwestii odmalowania kolorytu przytłaczająco miażdży wszelkie radiu przyjazne próby dźwiękowego zgłębiania różnic kulturowych. Fakt, że „Itstikeyt” jest zapisem występu live, po prostu dziwi, bo jest to niesamowity multitask: owszem, koncert, ale też wykład z bibliografią dla chętnych. Zero tragedii, holocaustu, dziwactw – dużo drapieżnej, masywnej muzyki wyzwolonej od balastu ogranych symboli. [Filip Szałasek]
DagaDana – „Maleńka”, Offside 2010
O polsko-ukraińskim zespole starającym łączyć „tradycyjne” motywy folkowe z jazzem i elektroniką można w ciemno powiedzieć, że uda mu się tylko połowicznie i nie wykroczy poza poziom ciekawostki.
Tak naprawdę bowiem: 1) „tradycyjne” motywy to zwykle głupoty: nachalnie akcentowany wokal, przysłowiowe sitar i marakas oraz przaśność pomieniona z egzotyką, 2) jazz to zwykle smoothowe standardy mające przekonać matki, filar finansowy fonografii, 3) elektronikę zrobi któryś Smolik, bo polski artysta zwracający swoje zainteresowania ku wschodniej granicy nie może sobie darować wsadzenia w folk jakiegoś klubowego gówna przekreślającego cały klimat.
DagaDana nie wyrywa się z tego stereotypu, choć pierwsze fragmenty płyty dają na to nadzieję. Swobodne, uzależnione od stanu emocji ja lirycznego, przechodzenie z ukraińskiego na polski, nienachalna, nie AŻ TAK pretensjonalna muzyczka, a nawet jest coś faktycznie ciekawego: ballada, choć skażona klimatem biesiady, jednak ponura. Chwilę zadumy przerywają jednak typowe błędy jak „zabawowość”, „hołubce”, „zachwyt etnografią”. Warto się zapoznać, żeby trzymać rękę na pulsie nurtu wydawniczego, ale z wejściowym nastawieniem na żywotność w zakresie 2-3 sesji. [Filip Szałasek]
Digit All Love, „V [FAU]”, Mystic Production 2010
Teraz już wiemy, że liczny skład Digit All Love po debiucie nie poniewierał się czart wie gdzie, tylko myślał i szlifował. Wydoroślał, wysublimował i pewnie kroczy elektroniczną trip-ścieżką. Sprawnie zgarnia po drodze akustykę, patrzy śmiało acz z rozmysłem w stronę klasyki, wpada do filharmonii, by nagrać orkiestrowe partie płyty.
Gdy dodamy trzech polskich poetów i jednego japońskiego, „V [Fau]” objawi się jako dojrzały, lśniący owoc. Na przystawkę „Flesh”.
Godny podarek dla wszystkich płaczących za Portishead – ruszyła masywna maszyna pod tym samym między smogiem a nierzeczywistością głosu napięciem. No właśnie, Natalia Grosiak.
Czasem brzmi dramatycznie jak Beth Gibbons, czasem trzepocze szeptem („Szukam Cię” na podst. Przerwy-Tetmajera), barwa jej wokalu raz przypomina nić pająka – drgającą, misterną, lecz mocną i pewną, raz – zdobioną laką orientalną laleczkę. Repetowana bez końca fraza „I save all my feelings for you” to już czysta hipnoza. I zawsze stoi w opozycji do mrocznych, baśniowych, przestrzennych brzmień.
Jeśli za fundament uznamy sprzężoną motorykę gitar z posuwistymi partiami perkusji, to dominantą będą skrzypce, altówka i wiolonczela, a elektroniczne inklinacje rzucą na te nierealne kompozycje paradoksalnie naturalne światło. Z bogactwa smyków wyróżnić warto też pojedyncze cięcia-dreszczowce, pomruki wiolonczeli („Be Close” to majstersztyk upiornych animacji, który niemożliwie intensywnieje, by rozpłynąć się w kapiących pianach), rozhasane partie smyczkowe, piętrzące się wariacko między sobą, perkusją i klawesynem pod koniec „Affective gravity”.
Słuchając „Do Ciebie poprzez czas” na motywach Poświatowskiej, niemal widać tę skrzypiącą o zmierzchu furtkę, a aranż strun „Ame ni mo makezu” (na podst. Kenji Miyazawy) odsyła do ikon – pamiętacie „Sly” Massive Attack? Na deser mastering czyli Denis Blackham (m.in. Gary Numan, Biosphere, David Knopfler, Merzbow). Obowiązkowy lepki przysmak. [Ania Kozłowska]
Furia futrzaków – „Furia futrzaków”, MyMusic 2010
Może to jej urok, może to Maybelline. Furia Futrzaków narastała od 2007 roku, ale dopiero w kwietniu br. zespół debiutował pełnowymiarowo. Na wstępie intrygują nazwą. Spodziewać by się można przytupu, posklejanego futrzyska, fe i wrzasku, z wielkim lizakiem w zbuntowanej paszczy. A tu psikus: pamiętacie ten błysk drobinek na kuszących ustach w reklamie kosmetyków ww. serii?
No, to jesteśmy w klubie. Futrzaki okazują się być futrzaczkami – lśniącymi i pachnącymi Chanelem. Sweet & seksi, z rzęsami aż do parkietu. Nie radzę ignorować takich istotek, wszak wściekłe mogą drapnąć niejedno pluszowe serduszko.
Ponadto rasowy Futrzak zna życie, np. imprezowe. Żyje w pop-bańce z barwionego szkła, bawi się, kocha, gra, igra i ryzykuje, boi się, a czasem cierpi i pije. Tekstowo jednak tańczy gdzieś daleko od sztampy, potrafi bezpretensjonalnie rozbroić, miejscami dać się rozebrać nawet genderowo, tylko czasem zaskakując naiwnością, ale pluszakom z definicji wolno więcej niż innym nieprzystającym, grubo ciosanym bytom.
W Furii wszak wokalnie lideruje Kinga Miśkiewicz. Ta dziewczyna, jej szklisty głos, to pierwszy atut projektu. Drugi to idealne wstrzelenie się z wdzięcznym zdmuchnięciem gwiezdnego pyłu z jednego ze stylów o największym potencjale pocukrzonej impry czyli seventisowo (wyłączając może samo tempo) zorientowanego disco-houseu. Za sprawą Andrzeja Pieszaka krążek ten kręci się atłasowym brzmieniem, wije syntezatorami wygrywającymi pozawijane melodie, błyszczy mieniącymi się wstążkami laserów. Pop, party, fascynacja.
Najbardziej skocznie na kwadraturę dyskotekowych podłóg wskakują tu „107”, „brokat” i „pod latarnią”. Ten drugi to kapitalne partie unisono, trzeci – wokalne uniesienia a la Ramona Rey – hit i furia! Co prawda strachem podszyta, ale zaraz potem wiemy, że przecież „Nie stało się nic złego”.
Procent cukru w cukrze powiększa się czasem o inne spektrum: ciekawie na tym tle jawi się oczywiście liquidowy dnb („dziękuję bardzo” ) czy jazzujący housik („opór powietrza”). To nieskrępowana żadną serpentyną zabawa w smooth, blask i synth, z mieniącym się wszystkimi kolorami bąbelków drinkiem w smukłej dłoni. Wypiłam do dna i obrosłam w cicik. Zalecam. [Ania Kozłowska]
[…] Przegląd nowej polskiej – część pierwsza […]
@Avell: ano we wrześniu już na półkach.
w dwa dzisięt wydali Ms.NoOne, co z nimi?
Edit: znalazłam. ale dzięki za naprowadzaczkę, ew. kąsliwy koment uprzedzę refleksją człowiek nie google, a i temu daleko do perfektu. Jak nie teraz, to potem. Weźmiemy pod uwagę. Pozdrówska.
bloki: Yazzbot Mazut, ha Szczepan Kopyt w składzie (świetne wiersze! b. lubię ), ALE czy oni nagrali płytę w dwa dziesięć? Bo o tym roku piszemy. Jesli tak, do dawaj proszę, bo nie znalazłam 🙂
Może rzucasz stwierdzenie w ciemno, z dobrze znanego mi również uprzedzenia, wyrobionego na rozczarowaniach PL? Nie przez przypadek rozpoczęliśmy taką serię. Można już sobie na wysokości 2010 coś dopasować z aktualnych rodzimych płyt. Pozytywnych notek nie pisaliśmy za promosy itd., więc są to raczej szczere opinie, sam byłem chwilami zaskoczony, że niektóre pozycje aż tak mi podeszły. Cukunft na przykład zajebisty, żywotny album
Powyższe zestawienie dobitnie pokazuje, że w Polsce nic ciekawego się nie dzieje, niestety.
nie widzę w tym zestawieniu Yazzbot Mazut:( na szczęście jest w linku poniżej:)
http://vimeo.com/12201283