Nowy Trentemoller szarpie wyobraźnię.
Duński multiinstrumentalista, autor okrzykniętego przez niemiecki magazyn Groove Mag i francuski Trax płytą roku 2007 „The Last Resort”, konsekwentnie brnie w grę w gitary. Na swym drugim (nie do wiary, prawda?) studyjnym albumie aranżuje pierwszy plan wokół strun pokiereszowanych, tęsknych, zakrwawionych, brudnych i przede wszystkim żywych. To swoiste clue programu – wraz z silnie eksploatowaną perkusją – zgodne z zapowiedziami, w myśl których azymutem miało być brzmienie bardziej organiczne i analogowe. Nie mniej ważnie, choć nieostro, prezentuje się wszystko to, co jest „poza”.
„Into The Great Wide Yonder” odsyła do enigmatycznie majaczącego „tam”. Tam, czyli gdzieś, jako kraina z definicji bliżej niewiadoma funkcjonuje w kilku dobrze argumentowanych przestrzeniach. Czytelnie (słyszalnie) i tytułem wstępu „tam” miało być świadomą kontynuacją świetnego poprzednika, daleką od kopii, a bliską już własnemu rozpoznawalnemu stylowi i logicznemu ciągowi wydarzeń, naznaczonymi ręką Andersa Trentemollera - część instrumentarium rozegrał sam, aż trudno uwierzyć, że większość powstała na komputerze, w Kopenhadze, tam bowiem Anders uknuł całość materiału, w swoim studiu, w swoim mieszkaniu, w swoim labelu In My Room. I choć album otacza gigantyczna brudno-różowa chmura, owo tam równie dobrze może być wytłumionym zamszowo (nie)pokojem.
Włosie to wszak siarczyście podlane, posklejane, analogowo zakurzone i lepiące się do uszu gęstością brzmienia. Świat to upiorny, idę o zakład, że na zapomnianym poddaszu, z powiewającymi złowrogo firankami, gdzie ostatnim tchnieniem kręci się wygięta pozytywka o horrorowym rodowodzie. Pokojem, w którym straszy groza i mały, mroczny dobosz, zacina się projekcja porysowanej starej taśmy filmowej, a w mętnym akwarium toną łzawe wspomnienia Portishead ( „…Even Though Youre With Another Girl”, cudownie zresztą zaśpiewany przez Josephine Philip).
Dziwne i obce TAM otwiera co prawda hulający wiatr, plemienna (wędrująca gdzieś poza porządkiem kompozycji) perkusja i przybrudzony stepowy pejzaż (i oczywiście gitary), zmieniające skandynawskie połacie w Dziki Zachód i Wielki Kanion. Chwilę potem jednak można się umościć w pomrukującym tech-dubie, zduszonych klawiszowych melodiach i miarowym techno-bicie. Tak, „The Mash And The Fury” to nowy Trentemoller w pigułce, oddziałującej zatrważającą dawką kontrastów, dramatycznych dysonansów między hałasem i mroczną głębią. Całość zaskakuje muzycznymi zakamarkami – by poza wspomnianą pozytywką i inspiracją portisheadową chmurą wymienić: theremin („Past The Beginning Of The End”), basową mandolinę, tamburynowe strzepnięcia, kapiące nuty spod szyldu Depeche Mode i erotyczny wokal Marie Fisker (w singlowym „Sycamore Feeling”), odniesienia lynchowskie („Metamorphosis”), płynnie podłączone do tarantinowskiej boogie-aparatury i surfującego rocka („Silver Surver Ghost Rider Go” – przecież każdy pamięta Dick Dale & His Del-Tones z „Pulp Fiction”). Ciężką pajęczynę zdejmują z mglistych brzmień chwilowe rozedrgane kliki, zgrzytliwe syntezatory i akcenty klubowe, takie jak mikro-melodyka „Shades of Marble’ stanowiącego chyba najbardziej wyraźny pomost z „The Last Resort”.
Cały ten oleisty gąszcz nie przeszkodził wpleść się Fyfe Dangerfieldowi z delikatną, oniryczną piosnką przywołującą melancholię Simona i Garfunkela („Neverglade”) i jedynie finałowy „Tide” wypada na tym osobliwym tle nieprzystająco lekko. Miejmy nadzieję, że to chwilowe wahanie, a nie zwiastun nowego kierunku Duńczyka, bo szkoda byłoby stracić z oczu ten wymagający, zamroczony obraz.
Świetna, sugestywna płyta.
In My Room | 2010
Ja sie troche zawiodłem na albumie bo trente poszedł w inna stronę niż się spodziewałem, album ciekawy ale jakiś taki grzeczny dla mnie, że jeszcze zaczną go puszczać w popowych stacjach.. nic mi sie tu nie skleja, nie kurzy i nie broczy krwawą posoką.. respekt za poetycką próbę opisania słowami dźwięków 😉 niestety samobójczą.. nic nie zrozumiałem.. 😛
Już chciałem napisać, że recenzja spóźniona o dobre kilka miesięcy, ale odpuściłem, bo jest przemyślana i ciekawa. Może miejscami zbyt poetycka, ale mimo to dobrze się ją czyta.
No dobra, wiem, że i tak pomarudziłem, ale przynajmniej nie wprost :).
Ze mną było na odwrót: album po pierwszym przesłuchaniu mnie zirytował, wydawał się być zbyt monotonny, ale z kolejnymi odsłuchami nabierałem do niego coraz większej sympatii. Mimo to uważam, że nie dorównuje „The Last Resort”.
mną ten album trochę zawojował, ale ekscytacja malała z każdym odsłuchem. co nie znaczy, że się nie zatrzymała na przyzwoitym poziomie…