Nie ma sensu w tym wypadku skradać się na palcach, starając się nie nadepnąć nikomu na odcisk. Prosta muzyka dla łatwych dziewcząt – tak w skrócie można określić ten album. Magnetic Man to najnowszy projekt Bengi, Skreama i Artworka i szczerze mówiąc, nie dziwi ani fakt, że brzmi to wszystko tak jak brzmi, ani fakt, że to właśnie takie a nie inne trio spłodziło tego typu owoc. Zapędy Skreama do czerpania z popu można było usłyszeć niedawno na „Outside the Box”, zaś Benga wcale nie pozostawał w tyle, bo dubstep w jego wydaniu jest równie lekkostrawny – nie mylić z ‘przyjemny’. Z kolei Artwork – jako kumpel Bengi i Skreama jeszcze z czasów Big Apple – skorzystał z okazji, dorzucił swoje trzy grosze i voila!
Jak jest zatem z muzyczną zawartością albumu Magnetic Man? Przede wszystkim nie należy dać się zwieść „Flying into Tokio” – delikatnemu, orientalnemu, okraszonemu smyczkami intro, które na pozór zwiastuje muzyczne pejzaże, rysujące się gdzieś daleko za horyzontem dubstepu. Każdy kolejny numer sprowadza jednak na ziemię swoją prostotą, obrzydliwą mnogością wokali w electro-popowej polewie i ogólnym brakiem czegokolwiek, co sprawiłoby, że tej płyty chciałoby się po prostu posłuchać. Z drugiej strony, można zrozumieć poniekąd, że taki materiał jest po prostu odpowiedzią na bieżące potrzeby rynku i w środowisku klubowym sprawdzi się na pewno bardzo dobrze. Pompujący „I Need Air” , grime’owy „The Bug” czy masywny „Crossover” to bezbłędna recepta na pełny parkiet i jeśliby rozpatrywać ten album właśnie w takich kategoriach, to swoją rolę spełni z pewnością świetnie. Na plus należy też niewątpliwie zaliczyć sporą różnorodność zawartych tu kawałków – każdy odznacza się w charakterystyczny dla siebie sposób, o co niełatwo w muzyce z przeznaczeniem raczej parkietowym. Mamy tu np. „Ping Pong”, który urzeka swoją nieskomplikowaną strukturą, a gładkością brzmienia powinien przekonać i tych lubujących się w zupełnie innego rodzaju dubstepie (patrz: m.in. autor tej recenzji). Jest tu też i budujący napięcie „Box of Ghosts” – bezbeatowy twór, którego siła zasadza się na żwawym basslinie i rozpędzonych dźwiękach syntezatora. Krótko mówiąc, jak na taki materiał, to można powiedzieć, że jest w czym wybierać.
Nie ma potrzeby rozwlekać się nad „Magnetic Man”. Koń jaki jest, każdy słyszy. Nie można raczej tego albumu uznać za żaden przełom, bo Skream już od jakiegoś czasu pływa po takich wodach, co zresztą słychać i tutaj. Można za to stwierdzić, że jest to bardziej wyważona kontynuacja jego koncepcji muzycznych i przez to można odnieść wrażenie, że to właśnie on jest chyba tym, który najczęściej trzyma stery i tej łodzi. Czas pokaże, czy ta załoga zapłynie daleko. Wracając do sedna sprawy, album ma spory komercyjny potencjał i pewnie zostanie przyjęty dobrze. Mi natomiast ogólnie się nie podoba.
Columbia Records, 2010
Są momenty lepsze, są momenty gorsze. Finałowy „Getting nowhere” duzo wynagradza o ile ktos czekal wlasnie na taki final. Generalnie moze być.
Fakt, moje niedopatrzenie. Kajam się i dziękuję za zwrócenie uwagi.
„Osławiony” to „okryty złą sławą”. Jakie są kulisy tej niesławy?