[wide][/wide]Muzyczne podsumowanie minionego roku, przedstawiające 15 najlepszych pozycji ułożonych w alfabetycznej kolejności.
Alva Noto + Ryuichi Sakamoto – Summvs
Raster-Noton
Dwa, w pełni zharmonizowane pierwiastki. Yin i Yang. Próba trzecia. Nie wykluczają się wzajemnie, są współzależne, a jednocześnie się podtrzymują. Część Yin znajduje się w Yang, a część Yang znajduje się w Yin. I mało było takich płyt w tym roku. Byetone wychylił się niewiele ponad kreskę, Kangding Ray nie przeskoczył poprzeczki. A w laboratorium Noto-Sakamoto chce się bywać coraz częściej. Lis z Małego Księcia został oswojony. Glitch bije w rytmie serca, fortepian zrzucił analogową skórę. „Summvs” przypomina akwarium z rybkami – uspokaja duszę i ciało, pozwala na niewielką, a tak potrzebną każdemu dozę egoizmu. Jesteś tylko Ty i Twoje myśli, które należy uporządkować. Przekręć klucz, wsuń nośnik. Przed Tobą leży czysta karta, weź flamaster i narysuj co widzisz.
Amon Tobin – ISAM
Ninja Tune
To był Jego rok. Wizjoner z Ninja Tune pamiętał o tym, o czym zapomniała Björk. „Biophilia” zachwyciła opakowaniem, w którym nie było niczego w środku, „ISAM” – obrazem, pomysłem, a przede wszystkim dźwiękiem, nowatorskim i futurystycznym. Brazylijczyk zgrabnie wyważył proporcje, z gracją omijając grafomańskie pułapki. Wrzucił nas do sześciennej konstrukcji, mieniącej się kaskadą kolorów przełamanych smolistym basem. Sądziłem, że niemożliwym jest, by żywą materię móc ożywić jeszcze bardziej, co więcej, w pełni elektronicznymi narzędziami. I choć powtarzam to do znudzenia, to powtórzę raz jeszcze – oto jest muzyka XXI wieku. Amon stał się jej prekursorem, a „ISAM” za paręnaście lat może okazać się żelaznym punktem odniesienia, to więcej niż pewne. Dźwięk skrzypiącego fotela jeszcze nigdy nie był tak niejednoznaczny.
Blank Dogs – Collected By Itself: 2006-2009
Captured Tracks
Przepastne archiwa Mike’a Snipera zostały otwarte. Powietrze śmierdzi wilgocią, a opasłe księgi z tabulatorami są zbutwiałe i niemal rozpadają się w dłoniach. Piwniczna atmosfera może wywołać mdłości, ale mili Państwo, nie zapominajmy, że space punk rządzi się własnymi prawami. Aviomarin i możemy się się bawić! W przypadku Blank Dogs, mieszanie leków z alkoholem przyniosło zamierzone rezultaty. Facet z bałaganem w głowie, owinął twarz brudnymi szmatami i zaczął rzępolić coś ku chwale chaosu. Kosmos, to nie „Wally na szlaku Mlecznej Drogi”, a groźna przestrzeń z toną śmieci, dla której chałupnicze lo-fi okazuje się być najlepszą ścieżką dźwiękową. 27 piosenek przemknęło, jak z bicza strzelił, a jeszcze nawet nie zaczęliśmy pić. To będzie długa noc…
Holy Other – With U
Tri Angle
To jak skrzyżować Buriala z balladami od Crystal Castles. Tort został pokrojony na pięć równych, choć niewielkich kawałków, częstuj się. Wznieśmy toast, bo przecież wielu z Nich już dawno chciało pogrzebać ich żywcem, udając ślepych i głuchych. Holy Other to ładny kontrargument dla marud, którzy od niepojętych zjawisk o dziwnych tytułach (i ogólnej dziwności) wolą trzymać się z daleka. Elektroniczny 2-step (!) przekładany hip hopem, polany lodowym, ambientowym sosem? Cóż, jakkolwiek niepoważnie by to brzmiało, taki jest kolaż Bevana w rzeczywistości. Odrealnione głosy, pełne marzeń sennych tła i niepokojąca melodyjność. Tęsknota, nostalgia i ostateczne rozgoryczenie. Cytując Łonę: „To nie jest pokolenie odpowiedzi” – bawi się przy Holy Other. Dla każdego, kto lubi przyszłościową muzykę ze znakiem zapytania i wachlarzem namiętności w prezencie. Na zimowe spacery jak znalazł.
Jamie Woon – Mirrorwriting
Candent Songs
Wielkie objawienie i najcieplej brzmiący głos 2K11. Talent kompozytorski jedyny w swoim rodzaju. Z „Mirrorwriting” jest tak, że choćby nie wiadomo jak się człowiek starał, to i tak się w końcu zakręci. Jamie to prawdziwy cwaniak – wrzuca rozmaity niezal w cukier-lukier-puder i czyni to w sposób tak zmysłowy, że nikt od stołu nie odejdzie głodny i niezadowolony. Kamufluje go na tyle, by nie narazić się na gniew mainstreamu, eksponując go offowcom, gdy tylko ten spuści wzrok na Blake’a. Album Woona to nie jest soul kanoniczny i ciasny niczym rurki Anji Rubik. To rzędy świec, cienie tańczące na ścianie, zapach cynamonu i pożądania bez cienia tendencyjności. W dobie rythm and bluesowych jęczybuł jest jak wątłe źródełko na środku pustyni. Kapitalne granie.
Karsten Pflum – No Noia My Love
Hymen Records
Największe odkrycie inteligentnej elektroniki wprost z najgłębszych czeluści podziemia. Znudził się detroit, potem przez chwilę pobawił się folkiem, by w końcu przejść na jedynie słuszną, pisaną mu stronę mocy. Karsten Pflum już za sam image ma bonusowy punkt – szaleństwo w oczach, żywcem wyciągnięte z siatkówek Richarda D. Jamesa i jajogłowa aparycja µ-Ziqa. Muzycznie bliżej mu do tego ostatniego, jednak tonąć w zachwycie mogą dopiero pasjonaci Autechre. Bezduszność i analiza obok przemykających nad nimi uczuć – znany, zapomniany dysonans. Z IDM lat dziewięćdziesiątych Pflum czerpie chętnie, często i pełnymi garściami. „Plagiat!” – zakrzyknie ktoś z tłumu. Ja uśmiechnę się i powiem – „Spójrz, ile tu przestrzeni!”. Jest leciwy drum and bass, giętki breakcore i psychodeliczne wykończenia. Miejsca na twórczość własną od cholery. Nowe, stare szaty króla – jeszcze długo nie pozostanie nagi. Hymen ma nosa.
Kreng – Grimoire
Miasmah
Najpiękniejszy i najbardziej wstrząsający album, jaki przyniósł rok 2011. Słuchając go, mam przed oczami te same obrazy jakie widziałem, gdy po raz pierwszy włożyłem do kieszeni walkmana kasetę z nagraną audycją śp. Beksińskiego. Rozpływał się w niej nad albumem jugosłowiańskiego Devil Doll – „Dziewczyna, Która Była Śmiercią”, która po latach okazała się być dla mnie kimś, dla kogo tą samą, była ta o perłowych włosach. Dziś wspomnienie o tamtej muzyce jest dla mnie punktem odniesienia dla „Grimoire”, który jak na te czasy jest dziełem nieprawdopodobnie wrażliwym, osobistym, a wręcz intymnym. Za pierwszym razem poczułem się roztrzaskany w drobny mak. Za drugim i trzecim prosiłem już tylko więcej. Nie potrafię wyobrazić sobie, co działo się w umysłach tych ludzi i chyba nawet nie chcę tego wiedzieć. Skrywana przez nich tajemnica ma głęboki, wytrawny smak, wyciskający łzy, czy tego się chce czy nie. To jedna z tych pozycji po którą należy sięgać jak po butelkę najlepszego wina ze starej winnicy – wyjątkowo rzadko i z należytym jej szacunkiem. Nigdy nie sądziłem, że w nowym wieku ktokolwiek jeszcze nagra taką płytę. Czapki z głów, kolana w dół.
Long Arm – The Branches
Project: Mooncircle
Tony jazzu. I bynajmniej nie mówię tu o raperze ze Spółdzielni. O kim i o czym zatem? O pewnym moskiewskim DJ-u, który czasem lubi zasiąść do pianina. Koniec zapętlonych DJ-ów Camów, koniec z wiecznie powracającym Skalpelem i Bonobo (tego drugiego jednak nie unikniemy, choć nie powiem, żebym się nie cieszył). Najnowszym „The Branches” zaserwował nam wysokokaloryczną bombę złożoną z wybuchowych, choć lejących się przez ręce niczym miód, materiałów. Jest nu-jazz, trip-hop też i downtempo i trochę instrumentalnego hip hopu, lounge szczyptę…. I piękna okładka jest. Spójrz na nią, a będziesz wiedział o czym mówię i co masz robić. Sofa czeka, jazz płynie jak rzeka.
Machinedrum – Room(s)
Planet Mu
Skrawki, wycinanki, nożyczki na stole. Machinedrum musiał mieć w dzieciństwie bardzo wyrozumiałą mamę. Jeśli klocki i puzzle układał tak bałaganiarsko i szaleńczo, jak dźwięki numerów „Room(s)”, nie miała kobieta łatwego życia. Coś za coś, bo dzięki temu mamy wiele zabawy z dziełkiem łobuza Stewarta, który postanowił zatańczyć chicagowski juke. To rodzaj tańca tradycyjnego – drżysz w epilepsji, stroboskopy ranią Ci oczne gałki, a na koniec chwytasz pierwsze lepsze woski od staruszka i z obłędem w oczach kroisz je rzeźnickim nożem na cieniuteńkie kawałeczki. Spocisz się jak na speedzie, zrobisz to we wszystkich pokojach i w różnych pozycjach – na rapera, na house’owym fortepianie, na UK garage, na rave – nawet Keith Flint przyjdzie!
Oneohtrix Point Never – Replica
Mexican Summer
Alter ego Lopatina w rytmicznych ciągach jak nigdy dotąd. Uzbrojony po zęby w sample-aforyzmy, których znaczenia, choć doskonale znamy, teraz możemy odkryć na nowo. Dowiedziałem się od niego, że „panta rei”, więc „carpe diem” jednak zawsze „memento mori” – ta przestroga najmocniej huczy w skołatanej głowie. I tylko „non omnis moriar” gdzieś się zgubiło… Stare, zapomniane reklamy zyskały na symbolice, bezwzględnej dla człowieka stojącego u progu nowej dekady, wieszczącej bezkres beznadziei, od której już nie sposób uciec. Adam zjadł jabłko i został wygnany z raju. Teraz może już tylko siedzieć w wyżłobionym fotelu, wspominać pierwszy ząbek z kasety wepchniętej do magnetowidu i śmiać cierpko w głos, uciekając do świata hauntologii. Daniel ma niepojęty dar kreowania tamtej rzeczywistości, układając jej z pozoru niepasujące elementy w jedną, do bólu nostalgiczną sumę. Cykl Giambattisty Vico znów rozpocząć czas. Byleby tylko nie był to omen zwiastujący rychły koniec świata. Z ust Lopatina byłbym skłonny w niego uwierzyć.
Pictureplane – Thee Physical
Lovepump United
Okej, powiem Tobie, co widzę. W gruncie rzeczy, nie pamiętam tylko o jakim to działo się czasie, rozpisz oś gdzieś między zarwanymi nockami przy Contrze, a dziecięcym zauroczeniem Lolą z Kosmicznego Meczu. I cały ten grajdołek – szarmanckie pulowery, wczesne MTV, Gambler, poranny WF (kryptoreklama jest rzeczą straszną), ołówek do kasety, masturbacje, ejakulacje i kablówka. Dużo kablówki. Takiej pamięci do szczegółów jak Travis Egedy, już mało kto miał w tym roku. W tym przypadku fakt, że nie urodził się w Polsce, a w Nowym Meksyku jest tylko mało istotnym szczegółem. Najsmaczniejszy electropop tego roku. Oczywiście zapakowany w lo-fi, tfu, jak to się teraz mówi? Drag? I niech patronem nam będzie Beztroska.
SebastiAn – Total
Ed Banger Records
Diplo chlipie w kącie, Housemeister goni zęby po podłodze. Digitalism i ojcowie założyciele z Daft Punk z uznaniem poklepują po ramieniu. Ciemna strona Ed Banger Records założyła rękawice, wyszła na ring i znokautowała oponentów jednym, siarczystym sierpowym, z którejkolwiek strony by nie nacierali. SebastiAn bezbłędnie trafił z tytułem swojego debiutu – „Total” – rzeczywiście, już dalej się nie da. Na końcu krążka czyha na nas rozwścieczony „Doggg”, który z miejsca trafia do piątki najsoczystszych bangerów minionego roku. Ot tak, od teraz, amen i kropka. Bo taki jest właśnie ten album, nie daje szans na choćby jedno małe ale. French house pokazuje pazury i nie daje o sobie zapomnieć, co cieszy mnie bardziej, niż najtłustszy nawet dubstep. Już dawno nikt nie upchał do niego tyle hedonizmu i buntu. A SebastiAn to facet z jajami, nawet kiedy całuje się z samym sobą. Niech żyje rebelia!
PS Wielki karniak za Selector Festival. Dezerterów nie lubimy, ale za taki krążek można wiele wybaczyć.
Soft Powers – Outlandish Scandals
self-released
Na starbucksowe akustyki przy kominku mam alergię jak mało kto, indie tykam kijem, choć w dzisiejszych czasach już nawet trudno powiedzieć, kto stoi z nami, a kto tam, gdzie ZOMO. „Outlandish Scandals” można zarzucić na jedno ucho i orzec, że: a) to już było, b) że było i to bardzo dawno, c) że było i bardzo dawno przestało być fajne. Można, ja jednak w tym konkretnym przypadku nie potrafię. Natłok emocji, nagromadzonych i zewsząd wypływających w rytmie cicho wypowiadanych słów: dream, surf, chill, sex, freedom, jest zbyt wielki. I to wszystko bez kempingów, pryszczy i nigdy niekończącego się kataru. I jeszcze jedno – fuzz pop to kierunek trwający w permanentnej agonii, porastający grubą warstwą kurzu. Nie ścieramy go, sycimy nim oczy. Soft Powers nawet jak czasem zrobi „bum-bum” i tak stoi w nim po kolana. Jak na Woodstocku, czasem fajnie się pobrudzić.
Vocabulary – Faded Days
self-released
Podobno nagrywając ten album, Cameron Allen krążył tylko od sypialni do garażu, po drodze nie rozmawiając z nikim i do nikogo nie dzwoniąc. Zapalił papierosa i poczuł, że wreszcie znów zaczął żyć. No, może tylko co do tego ostatniego nie mogę mieć całkowitej pewności. „Faded Days” to zbiór luźno zarysowanych szkiców, z wyraźnym wpływem sceny garage, indie i ambient. Spięte razem zachwycają trudną do opisania (i uchwycenia) aurą, która nie ściska za szyję, nie wywołuje kardiologicznych komplikacji. Pozwala jednak pogodzić się ze wszystkim i oczyścić atmosferę niczym najlepszy mediator. Cieszyć się i wyciskać jak cytrynę każdą, choćby nie wiem jak bezsensowną chwilę. Owy bezsens, gęstą, siarkową chmurą spowija dźwięki Vocabulary. A może to raczej bezwolność, harmonia i akceptacja zastanego porządku rzeczy? No way, no future.
2562 – Fever
When In Doubt
Ostoja dubstepu ścina głowy w rytmie disco. Komu? Farbowanym lisom, którzy nawet jak mówią, to wobblem. Na „Fever” owych nie za wiele, dzięki czemu co niektórzy mogą sobie przypomnieć, o co w tym tak naprawdę chodzi. Trzeci album uświadomił mi kilka rzeczy. Wysoce prawdopodobne jest, że cały ten cyrk o to, kto true, a kto lama, Dave Huismans ma w tyle tak głęboko, jak głębokie są jego smoliste połamańce. Tym samym, jeszcze przed przystąpieniem do biegu wygrywa, nie sugerując się niczym prócz osobistej jazdy w takim, a nie innym stylu. 2562 nie wdzięczy się do publiczności i nie wie, co to koniunktura. Pulsacja, dym, Nowy Jork, pasja i wieczny apetyt na widok tego, co za tym i tamtym zakrętem. Ślepe uliczki zostawmy tym, co lubią się kisić. Dla nich grube mury, dla nas białe chmury.
So where is Blake, James Blake my friend?
najlepsze podsumowanie jak dotychczas.