Miało być 10 płyt, skończyło się na 40+1: zobaczcie nasze rekomendacje z wybornego muzycznie rocznika 1997 – wraz z playlistą Spotify. Do dzieła!
Dwadzieścia lat temu świat żył kometą Hale’a-Boppa, lądowaniem Pathfindera na Marsie, sklonowaniem owcy Dolly, drugą częścią „Parku Jurajskiego”, kanibalskimi zapędami Mike’a Tysona oraz śmiercią księżnej Diany i Gianniego Versace. Polska emocjonowała się powodzią tysiąclecia, przemocą wśród młodzieży, wyborami parlamentarnymi, filmami „Sztos” i „Kiler” oraz pierwszym odcinkiem „Klanu”.
Rok 1997 był jednak wyjątkowy głównie ze względu na muzykę – to właśnie wtedy ukazało się mnóstwo znakomitych i ponadczasowych albumów. Oto nasze autorskie podsumowanie 1997 roku. A jakie są Wasze typy? (Maciek Kaczmarski)
Adam F – „Colours”
Klasyka atmosferycznego drum’n’bassu z silnymi wpływami jazzu, funku i chilloutu. Dzięki debiutanckiej płycie Adam Fenton dostał się do panteonu połamanych dźwięków, tuż obok takich mistrzów jak 4hero („Parallel Universe”, 1994), A Guy Called Gerald („Black Secret Technology”, 1995), Goldie („Timeless”, 1995), Roni Size („New Forms”, 1997) i Photek („Modus Operandi”, 1997). Wśród gości m.in. Tracey Thorn, głos Everything But The Girl i Massive Attack. Singlowy „Circles” trafił nawet do MTV. „Check, check, check, check, check…” (Maciej Kaczmarski)
Apollo 440 – „Electro Glide in Blue”
Apollo 440 wzięło swą nazwę od imienia mitologicznego boga (Apollo) oraz częstotliwości (440 Hz) nuty A. „Electro Glide in Blue” to drugi album w dyskografii londyńskiej grupy i do dziś kojarzy się przede wszystkim z dwoma jakże odmiennymi singlami „Krupa” (hołd dla genialnego perkusisty jazzowego polskiego pochodzenia Gene’a Krupy) oraz wykorzystującym riff Van Halen „Ain’t Talkin’ ’bout Dub”.
Dwa kolejne single promujące krążek, choć już o znacznie mniejszej sile rażenia to „Raw Power” oraz „Carrera Rapida” gdzie wokalnie udzielił się Ian Hoxley znany jako Mary Mary. Ten krążek to po dziś dzień unikalna mieszanka topornych syntezatorów, samplingu i ambientowego spokoju z przesterowanymi gitarami i połamanymi bitami, muzyką filmową, operą, dubem, rapem, jazzem, a nawet brzmieniem country/americana („Altamont Super-Highway Revisited”) czy dialogiem z Charlesa Bukowskiego („Tears of the Gods”).
Całość umoczona została w aurze „jednej tonacji”, co powoduje, że dość płynnie przelewa się przez prawie siedemdziesiąt dwie minuty, choć dziś niestety miejscami trąci już myszką. „Let’s go back to the rock. Go back to the rock. And see it at four forty”. (Bartek Woynicz)
Prodigy – „The Fat of the Land”
W marcu 1996 roku światem muzyki wstrząsnął teledysk do numeru „Firestarter”, sam album zawierający ten singiel ukazał się dopiero trzydziestego czerwca 1997.
Możliwe, że właśnie ten długi okres od premiery wraz z wybitnie długą żywotnością przeboju o podpalaczu (dwadzieścia tygodni na liście Billboardu, sześćdziesiąt jeden na UK Singles Chart) przyczynił się do ogromnego sukcesu trzeciego albumu Brytyjskiej grupy (ponad dziesięć mln sprzedanych egz.), która jak przypominał tytuł ich biografii wykreowali dla siebie nowy gatunek muzyczny zwany elektronicznym punkiem.
„The Fat of the Land” to bardzo eklektyczny longplay (wpisany swego czasu na listę Guinnessa jako najszybciej sprzedający się na Wyspach) na którym znajdziemy zarówno rapującego Kool Keitha z Ultramagnetic Mc’s jak i wokalistę rockowego Kula Shaker, arabsko zakotwiczone wokalizy Shahin Badar oraz prawdziwy trans.
Praktycznie każdy z dziesięciu numerów do dziś robi wrażenie swoją oryginalnością i pomysłowością aranżacyjną oraz brzmieniową. Jeśli dodamy do tego wszystkiego skandalizujący teledysk do „Smack My Bitch Up” otrzymujemy jeden z najbardziej elektryzujących albumów w historii muzyki, nie tylko elektronicznej. „Oh my god that’s the funky shit!” (Bartek Woynicz)
GusGus – „Polydistortion”
Płyta kompletna. W moim prywatnym rankingu: najlepsza ever. Wynik kilkuletniej pracy 10-osobowego kolektywu, któremu udało się stworzyć dzieło pozbawione słabych punktów, fantastycznie pomyślane i zagrame. To również doskonała wizytówka lat dziewięćdziesiątych: trip-hop, ambient, pop, funk – w zasadzie każdy kawałek jest tu z innej parafii, a jednak cała historia jest spójna i wciąga do końca.
Fenomen – bo jak się niby ma „Purple” do „Gun”? A jednak się ma. I pomyśleć, że duża część tego materiału gotowa była już w roku 1995, kiedy ukazała się – tylko na Islandii – pierwotna wersja albumu. (Krzysiek Stęplowski)
David Bowie – „Earthling”
Na swoje 50. urodziny Bowie zrobił wszystkim niespodziankę i zamiast ramoleć jak wielu jego rówieśników, wydał płytę, na której odmłodził się bez mizdrzenia się do publiki, z czym miał pewien problem w latach 80. Już na nagranej z Brianem Eno płycie „1.Outside” (1995) pokazał, że w dalszym ciągu jest na bieżąco z nowymi trendami w muzyce alternatywnej.
Na „Earthling” połączył przesterowane gitary z połamanymi rytmami jungle, industrialnym łomotem i elementami techno. Więcej na temat albumu w naszym tekście z cyklu „Rewind”.(Maciej Kaczmarski)
Sofa Surfers – „Transit”
Był bodajże przełom roku 2001/2002, gdy po kilku próbach wypalania cd, ostatecznie przegrałem u kumpla ze średniej tę płytę Austriaków. Po wcześniejszych inicjacjach z hip-hopem , jego instrumentalnymi wersjami oraz wycieczkami w stronę reggae, dostałem solidnego kopniaka w potylicę. Nonszalancka mieszanka break-beat, żywej perkusji, elektronicznych plam oraz solidnego dub’u, odmieniła moje rozumienie muzyki i wskazała jedyny możliwy drogowskaz jej przeżywania – ciągłą eksplorację! (Krystian Zakrzewski)
Daft Punk – „Homework”
Był rok 1998. Piosenka „Da Funk” okazała się pierwszym plikiem mp3, jaki pobrałem z internetu – za pośrednictwem IRCa, przez modem, cierpliwie. Wszystko przez wideoklip zobaczony kilka dni wcześniej w MTV (a może to była Viva Zwei?). Potem przyszedł czas na kasetę (z listą „Respect to” we wkładce: David Bowie, Bob Marley i Can obok Carla Craiga, Dr Dre i R Kelly’ego). Debiut Daft Punk okazał się tzw. „game-changerem”, otwierając francuską elektronikę na świat i trafiając do kanonu szeroko pojętej muzyki house. Praca domowa odrobiona na szóstkę. (Maciej Kaczmarski)
Spawn – „The Album”
Formuła tego zapomnianego i mam wrażenie niedocenionego soundtracku nie była specjalnie nowatorska, bo już w 1993 ten sam patent specjalnego sparowania we wspólnych utworach zespołów z różnych światów zastosowano na ścieżce dźwiękowej do filmu „Judgment Night”. Wtedy duety stanowiły np. Slayer i Ice-T, Helmet i House of Pain czy Sonic Youth i Cypress Hill – jednym zdaniem połączono reprezentantów przesterowanych gitar z raperami.
Na soundtracku do niestety nieudanej (5,2 na IMDb) ekranizacji komiksu „Spawn” podmieniono niejako raperów na reprezentantów sceny elektronicznej. W zasadzie wszystkie czternaście kawałków specjalnie przygotowanych pod ten projekt to przykłady bardzo udanego i wyraźnie bezkompromisowego (Slayer & Atari Teenage Riot!) mariażu rocka/metalu/noise’u z różnymi odcieniami elektroniki, a samo wymienienie artystów zaangażowanych w przedsięwzięcie ukazuje jego rozmach i w zasadzie gwarancje jakości.
Znamiona żywej współpracy od zera dotyczą jedynie ośmiu kompozycji, poza tym trzy utwory to remiksy („For Whom The Bell Tolls (The Irony Of It All)” w wersji Dj Spooky’ego!), a pozostałe trzy to odnowione wersje starych numerów („Satan” Orbital & Kirk Hammett!). Całość ponad półtoragodzinnego albumu po prostu powala spójnym i mrocznym klimatem, bez względu na to czy słuchamy breakbeatowo-dusznego kawałka Henry’ego Rollinsa z Goldie’em, pędząco-alarmujący numer Prodigy z Tomem Morello (RATM) czy wyliczankowo-ociężałą pieśni Butthole Surfers z Mobym. „I wanna live, I wanna love. But it’s a long hard road, out of hell” (Bartek Woynicz)
Fluke – „Risotto”
Czwarty album w karierze obchodzącego w przyszłym roku 30 lat działalności na scenie duetu z Beaconsfield to nie tylko big-beatowy hymn Absurd, lecz także masa eksperymentów z pogranicza takich gatunków, jak ambient, downtempo oraz techno. Psychodeliczne Risotto zmiksowane blenderem marki KitchenAid było jednocześnie ostatnią płytą Fluke, na której swój udział zaznaczył Mike Tournier. W 1998 roku artysta opuścił grupę, by niedługo później sformować z Janem Burtonem duet Syntax. (Franek Ploch)
Roni Size / Reprazent – „New Forms”
Cytat z dziennikarza „Blues and Soul” na okładce tej płyty głosił, że „ten album jest tak niezbędny jak chleb, mleko i pilot do telewizora”. W 1997 faktycznie mogło się to wydawać prawdą, bo ten krążek zgodnie ze swoją nazwą to prawdziwy kamień milowy jeżeli chodzi o drum’n’bass (nie bez koery ta pozycja a nie inna z chociażby tu omawianych otrzymała prestiżową Mercury Prize).
Drugi album Ryana Williamsa został nagrany z długą ławką współpracowników działających w Bristolu w postaci m.in. Dj Die’a, Suv’a czy Krusta, a także przy udziale wielu znamienitych gości m.in. Mc Dynamite’a, Onallee, duetu Everything But The Girl czy wysamplowanej Roisin Murphy. Dla mnie jednak najbardziej niezapomnianym featuringiem są zwrotki bezdyskusyjnie najlepszej raperki w dziejach, czyli Bahamadii w numerze tytułowym.
Elektronika zaprogramowana przez Ryana Williams częstokroć jest wspomagana żywym graniem gitary basowej, gitary elektrycznej, saksofonu, a zwłaszcza perkusji Clive’a Deemera (Portishead, Radiohead, Robert Plant Band) co często nadaje „New Forms” jazzowe brzmienie jak chociażby w niezapomnianym „Heroes”. Choć oczywiście ten longplay, również ze względu na teledysk do dziś najbardziej kojarzy się z rewelacyjnym „Brown Paper Bag”. „Watching windows. Wondering if he knows. What it could be. If its meant to be”. (Bartek Woynicz)
Photek – „Modus Operandi”
Eksplozja muzyki jungle/drum’n’bass – najmodniejszych nurtów muzyki tanecznej na Wyspach Brytyjskich w połowie lat 90. – zrodziła całe rzesze producentów. Jeden z nich, Rupert Parkes vel Photek, zadebiutował albumem, którym zdeklasował właściwie wszystkich na tym polu. Zimne, metaliczne beaty pocięte z chirurgiczną precyzją na niemal jazzową modłę i wychodzące daleko poza parkietowy hedonizm. Wpływ „Modus Operandi” jest nie do przecenienia i objął nawet Buriala (vide sample wystrzałów i nocna, „miejska” atmosfera). (Maciej Kaczmarski)
WestBam – „We’ll Never Stop Living This Way”
Ten album to trochę takie „the best of” tego działającego od lat osiemdziesiątych niemieckiego producenta, bo mamy tu chyba najlepsze hymny Love Parade („Sunshine”) oraz Mayday’a („Sonic Empire”), jest też swego czasu popularny projekt współtworzony przez Maximiliana Lenza z hip-hopowcem Africa Islam, czyli Mr. X & Mr. Y („Free Me”). W końcu są tu też solowe single w postaci numerów „Terminator, „Hard Times” i „Crash Course”.
WestBam łączy na „We’ll Never Stop Living This Way” techno, house, big beat z electro opierając się miejscowo o sampling old schoolowego rapu czy soulu (Run DMC, Kurtis Blow), wątki dubowe czy nawet breakbeatowe. W mojej opinii czternaście numerów tej płyty broni się do dziś całkiem nieźle. (Bartek Woynicz)
Meat Beat Manifesto – „Radio Babylon”
Legendarna, powstała 30 lat temu, brytyjska formacja z pewnością znana jest wszystkim fanom solidnej gry na perkusji. Z dziesięcioma albumami studyjnymi na karku czwórka artystów nadal ma się dobrze i, sądzac po zeszłorocznej trasie po Stanach, nadal będzie koncertować.
W 1997 roku Meat Beat Manifesto zdecydowali się wydać na nowo swoje dwa szlagiery – Radio Babylon oraz Helter Skelter. Za remiksy zabrał się nie byle kto – trzyosobowy wówczas skład The Orb oraz inny weteran brytyjskiej sceny – Luke Vibert. Czarny krążek ukazał się w założonym przez Trenta Reznora Nothing Records. (Franek Ploch)
De-Phazz – „Detunized Gravity”
Rozkoszne, kuszące i uwodzicielskie dźwięki tego niemieckiego muzycznego kolektywu od zawsze towarzyszyły lekkim imprezom, dobremu jedzeniu i miłościom wielu ludzi. Ciekawe lawirowanie pomiędzy dźwiękami trip-hopu, lounge, soul, latino i …d’n’b, koiło w swoim czasie moje pogubione i poszukujące ego. (Krystian Zakrzewski)
Amon Tobin – „Bricolage”
Można domyślać się, że słuchając tej płyty w 1997 roku (nawet uwzględniając starszą o rok „Endtroducing…” DJa Shadowa), trudno było uwierzyć, że nie jest to zespołowe dzieło jakiegoś szalonego kolektywu multiinstrumentalistów, którzy grają, co im tylko przyjdzie do głowy – czasem w obrębie jednego utworu.
Tymczasem to jeden Brazylijczyk, który do perfekcji opanował sztukę samplingu. Na ten posiekany cyberjazz składają się m.in. elementy jungle, downtempo, trip-hopu i samby. Amon Tobin – człowiek stanowiący osobny gatunek muzyki. (Maciej Kaczmarski)
Coldcut – „Let Us Play”
Dołączona do jednego z numerów magazynu „Machina” płyta kompaktowa prawdopodobnie zmieniła moje życie. Zawarty na niej utwór „More Beats & Pieces” duetu Coldcut sprawił, że na wszelki wypadek nie uwierzyłem, że tak można grać, co z kolei wzbudziło potrzebę szukania więcej tego typu muzyki.
Rok później soundtrack do filmu „Pi” rozwiał wszelkie wątpliwości w tej materii, ale to inna historia. Album „Let Us Play” stanowi pre-abletonowe arcydzieło samplingu i kwintesencję tego, co dwie dekady temu było nową muzyką sensu stricto. (Maciej Kaczmarski)
Asian Dub Fundation – „R.A.F.I”
Olbrzymia dawka bassssu w towarzystwie tradycyjnych wschodnich instrumentów oraz teksty o zabarwieniu politycznym i kulturowym – ot cały przepis na sukces tego szalonego bandu. Jeśli dodamy do tego intensywny jungle oraz głęboki dub, to otrzymamy naprawdę dobry koncertowy materiał, przy którym nie można się nudzić. (Krystian Zakrzewski)
Junkie XL – „Saturday Teenage Kick”
W 1997 r. nakładem Roadrunner Records ukazała się pierwsza płyta Toma Holkenborga pod pseudonimem Junkie XL, zatytułowana „Saturday Teenage Kick”. Junkiego Xl wspomagał na niej wokalnie Patrick „Rude Boy” Tilon, członek holenderskiego Urban Dance Squad.
Płyta to energetyczna petarda. Elektroniczno – rockowy big beat powodował wzmożoną aktywność starszych sąsiadek zamieszkujących lokale pod i nad źródłem dźwięku. Do dziś jest uznawana za jeden z najlepszych albumów w swoim gatunku, którego największą gwiazdą jest oczywiście The Prodigy. To nieprzypadkowe nawiązanie. Po wydaniu „Saturday Teenage Kick” Junkie XL koncertował z The Prodigy, co przyniosło mu rozgłos i uznanie na scenie big beatu i rave’u (na marginesie część utworów z „Saturday Teenage Kick” znalazło się na tzw. „oszukanej” płycie „The Castbreeder”, którą próbowano przypisać The Prodigy).
Muzyka „Saturday Teenage Kick” to jedno wielkie szaleństwo. Od pierwszego kawałka na płycie, którym jest „Underachievers” do zamykającego „Future In Computer Hell”. Dopiero około ósmej minuty tego ostatniego rozpoczyna się ukryty numer pt. „Mulu”, który z pewnym przymrużeniem oka (w końcu mowa o big beacie z elementami trance’u, rocka i techno) można potraktować jako nieco tonujący finisz całej płyty. Największe hity z tego albumu to oczywiście utwór tytułowy, ale także bardziej drapieżny „Billy Club” czy – mój ulubiony – „Dealing with The Roster”. Wciąż jeden z najbardziej tanecznych (i wyłączających świadomość) numerów jakie znam. (Ania Pietrzak)
The Crystal Method – „Vegas”
Pomimo, że duet z Las Vegas wydał dotychczas pięć albumów to ich debiutancki krążek jest prawdopodobnie ich szczytowym osiągnięciem. Ken Jordan i Scott Kirkland zaproponowali na nim swego rodzaju amerykańską odpowiedzią na elektroniczne zamieszanie trwające w tym samym czasie w UK (zwykło się ich nawet nazywać amerykańskimi Chemical Brothers). Brzmienie na „Vegas” jest stosunkowo gładkie, dynamika uzyskana prostymi patentami, poszczególne utwory są zaaranżowane równie prostolinijnie, nie zawierają zbyt wiele ścieżek, ale z drugiej strony to właśnie powoduje charakterystykę stylu tego duetu.
W 1997 roku ten ponad godzinny materiał był czymś ożywczym, a promujące płytę prawdziwie hitowe single „Busy Child”, „Keep Hope Alive” czy wokalny „Comin’ Back” do dziś mają spory potencjał energetyczny. Poza tym jeśli ktoś w młodości grał w grę FIFA 1998 nie może nie być fanem The Crystal Method. „You keep comin’ back again. You keep comin’ back some more”. (Bartek Woynicz)
Chemical Brothers – „Dig Your Own Hole”
W tym roku mija już ćwierć wieku funkcjonowania chemicznych braci, za tym czasem stoi ich osiem w sumie udanych autorskich albumów studyjnych. Już na debiucie Tom Rowlands i Ed Simons potrafili uzyskać swoje niepodrabialne brzmienie oparte na unikatowej sprawności w łączeniu sampli (głównie funk i psychodeliczny rock z lat 70′, ale też rap) z energetyczną mieszanką nowocześnie połamanych i akustycznie brzmiących bitów oraz odważnie używanych syntezatorów, często skręcających w psychodeliczne czy transujące rewiry.
Drugi album potwierdził ich oryginalność przynosząc przy okazji globalną rozpoznawalność (wydał ich gigant Virgin). „Dig Your Own Hole” promowały trzy wideoklipy, które do dziś zwalają z nóg swoją pomysłowością i formą. Pierwszy z nich „Block Rockin’ Beats” to obok „Hey Boy, Hey Girl” i „Galvanize” największy parkietowy hit Brytyjczyków, drugi „Setting Sun” opartym na nowatorskim numerze The Beatles zaśpiewał będący u szczytu popularności Noel Gallagher z Oasis, a „Electrobank” z Sofią Copollą w roli gimnastyczki reżyserował sam Spike Jonze (jej wówczas przyszły, a dziś już były mąż).
Pośród dziesięciu numerów warto wyróżnić również podkwaszony hymn kacowiczo-zjazdowiczów „Where Do I Begin” ze spokojnym wokalem Beth Orton (Brodka była jej supportem podczas ubiegłorocznej trasy po UK). „Who is this doin’ this synthetic type of alpha beta psychedelic funkin’?” (Bartek Woynicz)
Bran Van 3000 – „Glee”
15 kwietnia 1997 r. nakładem kanadyjskiej wytwórni Audiogram ukazała się debiutancka płyta kolektywu Bran Van 3000 pt. „Glee”, założonego przez Jamesa DiSalvio i E.P. Bergena, których wspomagali ich przyjaciele i znajomi. W tym składzie, choć nieco rotującym na przestrzeni lat, nagrali łącznie cztery albumy i jeden „The Best Of”, ale „Glee” do dziś pozostaje największym sukcesem BV3. Pochodzący z niej singiel „Drinking in L.A.” zna pewnie większość osób urodzonych w rocznikach 1981-1984, choć zakładam, że tylko promil z nich wiedziałby, kto ten numer wykonuje.
„Drinking in L.A.” oparte o z luźny rap Jamesa DiSalvio i cudowne wokale Stéphane Moraille rzeczywiście jest świetnym utworem, mimo że jako materiał na „Glee” powstał na końcu. Pod względem stylistycznym płyta to muzyczny cyrk. Bran Van 3000 zmieszali na nim całą masę gatunków. Od samplowych popisów („Gimme Sheldon”, „Old School” czy „Willard”), przez melodyjny pop z elementami rapu (wspomniane „Drinking in L.A.”) czy nawet nieco rocka („Cum on Feel the Noize”, „Exactly Like Me”), elektroniczno – perkusyjne wojaże (zdecydowanie zbyt krótki „Problems” czy „Forest”), rock z wokalami zahaczającymi o reggae („Rainshine”), hip – hop (doskonałe: „Afrodiziak” z udziałem raperów z The Gravediggaz i „Carry On”) do – uwaga uwaga – muzyki oazyjnej opartej o gitarę akustyczną („Everywhere” czy „Mama Don’t Smoke” … that much dope” (sic!)). A i tak nie opisałam wszystkich utworów (na marginesie: kanadyjska wersja płyty różni się od tej międzynarodowej, którą uważam za ciekawszą i tę wam polecam).
BV3 nagrali „Glee” łącząc gatunki szerokim gestem, ale elektronika pozostała wspólnym mianownikiem wszystkich utworów. Dzięki temu to jedna z najbardziej różnorodnych i – nawiązując do jej tytułu – radosnych płyt jakie słyszałam. Nie znudziła mi się przez 20 lat i szczerze wątpię, żeby kiedykolwiek mogło to nastąpić. (Ania Pietrzak)
Erykah Badu – „Baduzim”
Nowa religia, nowa bogini. „Baduizm” przyniósł mistyczny przełom w muzyce soul i r`n`b. Album wypełniony mistycyzmem i niepodrabialnym klimatem. Z poszanowaniem tradycji Badu nadała nowy kierunek muzyce. Takie płyty są zjawiskiem niezwykle cennym. Niemal kopernikański przełom.(Jarek Szczęsny)
2 Pac – „R U Still Down? (Remember Me)”
Drugi pośmiertny album 2 Paca pt. „R U Still Down? (Remember Me)” ukazał się 25 listopada 1997 r. Zarazem był to pierwszy album wydany w ramach Amaru Entertainment, założonej przez matkę Tupaca, celem „zaopiekowania” się materiałem nagranym, a nieopublikowanym przez niego przed śmiercią.
Pomimo pewnych głosów krytyki związanej z faktem, że dwupłytowe „R U Still Down? (Remember Me)” to album „posklejany” z tego, co 2 Pac zostawił po sobie, nie sposób odmówić mu wielkości. W ciągu miesiąca sprzedał się w ok. 4 mln egzemplarzy uzyskując status kilkukrotnej platyny.
Wielkość tej płyty wiąże się oczywiście z talentem 2 Paca, jego naturalnością i oryginalnością. Na płycie znajdują się powstałe w okresie 1992 – 1994. Produkcja płyty, w tym dogrywanie gościnnych wokali, trwało od 1996 r. Produkcja to z kolei drugi element sprawiający, że „R U Still Down? (Remember Me)” jest płytą świetną (odpowiadali za nią m.in. We Got Kidz, Warren G, Def Jef).
Rzeczywiście poziom tej płyty jest naprawdę wysoki. Słychać to już w intro Gdybym miała jednak wybrać najlepsze numery to znalazłyby się wśród nich: „Open Fire”, „Nothing to Lose”, „Fake Ass Bitches”, „Do For Love”, „Only Fear of Death”. Przede wszystkim jednak utwór tytułowy z samplami z „He’s a Fly Guy” Curtisa Mayfielda. Zwraca uwagę, bo jest mocniejszy od pozostałych, utrzymanych w dość „pozytywnej” konwencji (przykładowo: dwie wersje jednego z najbardziej znanych numerów z płyty pt. „I Wonder If Heaven Got a Ghetto”). (Ania Pietrzak)
U2 – „Pop”
Cwana zagrywka. Uznany i stateczny zespół próbuje dostosować się do nowych czasów. „Pop” przynosi nową stylistykę i znane mankamenty. Niemniej w paru miejscach Irlandczycy zaskoczyli. Jak w przypadku „Mofo”. Plus gigantyczny show sceniczny. (Jarek Szczęsny)
Depeche Mode – „Ultra”
Powrót po heroinie. Czteroletnia przerwa w pracy spowodowana głównie wykańczającym trybem życia zaowocowała albumem dobrym i spójnym. DM okrojeni do tria nie wymyślali się na nowo, a oparli się na głosie Gahana. Dobry pomysł, świetne piosenki i niezapomniane teledyski.(Jarek Szczęsny)
Radiohead – „OK Computer”
Tamten rok należał do brytyjskiego kwintetu, którego trzeci album okrzyknięto arcydziełem na miarę „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd. Wszystkie liczące się magazyny muzyczne na całym świecie wskazały „OK Computer” jako numer jeden A.D. ’97, a zachwyceni krytycy pisali, że Radiohead uratowali muzykę rockową przed plajtą.
To rzeczywiście wspaniała płyta łącząca brzmienie instrumentów z subtelną, ledwo zauważalną elektroniką. Najlepsze było jednak jeszcze przed nimi – czyli arcydzielny duet płyt „Kid A” (2000) i „Amnesiac” (2001). (Maciej Kaczmarski)
Blur – „Blur”
W mojej subiektywnej ocenie piąta płyta Blur, zatytułowana w ten sam sposób, powinna trafić do zestawienia najlepszych albumów 1997 r. z dwóch powodów, przy czym ten „muzyczny” wcale nie musi być tym istotniejszym. Po pierwsze, płyta dała światu niezniszczalny „Song 2”, który trafia chyba do wszystkich (naprawdę nie znam osoby, która by go nie lubiła). Z drugiej strony, płyta była dla zespołu przełomową, bo oderwała go wreszcie od britpopu, w ramach którego walczyli z Oasis o rękawy od kamizelki.
Po nagraniu albumu „The Great Escape” Graham Coxon zaczął naciskać na pozostałych członków zespołu żeby przestali nagrywać britpop a poszli w kierunku amerykańskiego indie-rocka. Okazał się skuteczny w tych namowach i grupa nagrała właśnie „Blur”. Płytę – z góry przepraszam wszystkich zagorzałych fanów Blur – raczej dość nudną.
Poza „Song 2” ciężko zapamiętać z niej cokolwiek. Drugim jej „przełomowym” momentem jest dla mnie… ukryte „Interlude” na końcu ostatniego „Essex Dogs”. Po nagraniu płyty w zespole zaczęły się tarcia i sprzeczki, w których następstwie Coxon odszedł z Blur w 2002 r. Dzięki temu zespół mógł spokojnie nagrać materiał na „Think Tank” (G. Coxon pojawia się na niej wyłącznie w przejmującym „Battery in Your Leg”).
To nie tylko najlepsza płyta w ich dorobku, ale w ogóle jedna z najlepszych „nie wyłącznie elektronicznych” płyt jakich słuchałam. „Think Tank” to oczywiście rock ale piękny, instrumentalny, z wyeksponowanym pianinem przy którym głos Damona Albarna wyjątkowo porusza, wreszcie z elementami elektroniki i silnymi odwołaniami do muzyki marokańskiej (płyta nagrana z muzykami z Maroka). Dlatego, może gdyby nie średnia „Blur” rewelacyjna „Think Tank” nigdy by nie powstała. A to byłaby już wielka szkoda.
Wracając do „Blur”. Jak wspominałam tej płyty broni „Song 2”. To numer ponadczasowy. Z fantastyczną linią gitarową i wokalem. Wszyscy słyszeliśmy go setki razy i pewnie drugie tyle jeszcze usłyszymy, a wciąż będziemy twierdzić, że jest doskonały, choć trwa wyłącznie 2 minuty. To jednak tak dobre 2 minuty, że zapewniły blisko 60-minutowej płycie miejsce w zestawieniu najlepszych albumów 1997 r. Mimo naprawdę olbrzymiej konkurencji. (Ania Pietrzak)
Portishead – „Portishead”
Drugi w dorobku grupy album zatytułowany po prostu „Portishead” to bardzo spójny następca genialnego „Dummy”. Niepokojący, mroczny i momentami depresyjny materiał w ogólnym porównaniu z debiutem wydaje się bardziej chropowaty i zniekształcony w warstwie dźwiękowej. Agresywne, jazzowo zorientowane sample nadają dusznego klimatu całemu krążkowi, co
w połączeniu z eterycznym wokalem Beth kreśli wysmakowaną kwintesencję trip hopu. (Mateusz Piżyński)
Björk – „Homogenic”
Absolutny faworyt w dyskografii Björk według wielu renomowanych magazynów muzycznych. Bity, smyczki i głos artystki. Te trzy składowe „Homogenic” miały wydobyć surowy, piękny i nieprzewidywalny charakter samej Islandii – ojczyzny Björk. Nagrany w Hiszpanii materiał wiązał się z powstaniem takich kamieni milowych jak „Jóga”, „Bachelorette”, „All Is Full of Love”, czy „Hunter”. (Mateusz Piżyński)
Sigur Rós – „Von”
„Von” to debiutancki album islandzkiej grupy Sigur Rós, który zyskał paradoksalnie sławę dopiero po sukcesie swojego następcy „Ágætis byrjun” z 1999 r. Materiał wyróżnia się spośród innych albumów wyjątkowo dark-ambientowym i mrocznym brzmieniem. Zamiast charakterystycznych dla zespołu przestrzennych, smyczkowych melodii, dostajemy wysmakowane, najeżone przeszywającymi krzykami kawałki niczym z wytwórni „Cold Meat”. (Mateusz Piżyński)
Nick Cave and the Bad Seeds – „The Boatman`s Call”
Naszpikowany minimalizmem i atmosferą skłaniającą do zadumy. Piękne melodie ubrane w teksty opowiadające o miłosnych i religijnych rozterkach. Album poważny, bez mrugania okiem. Pełno w nim goryczy i straty po rozstaniu z PJ Harvey. A całość otwiera Lennonowska fraza: „I don’t believe in an interventionist God”. (Jarek Szczęsny)
Tomasz Stańko – „Litania”
Krzysztof Komeda w rękach Stańko. Płyta, która weszła do kanonu muzyki jazzowej. Hołd oddany geniuszowi, ale muzyka z gatunku tych nieprzemijalnych. Każdy utwór nagrany z niewiarygodną precyzją i dość mroczną aurą. Takie płyty sprawiają, że można stwierdzić, iż największym wkładem ludzkości w świat jest w właśnie muzyka. Genialny album.(Jarek Szczęsny)
To Rococo Rot – „Veiculo”
Frapujący album. Jest tu niby eksperymentalnie, grają „roboty” i komputery, kompozycje obierają abstrakcyjne współżędne, a jednak…wszystko dzieje się na ziemi. Jest ciepło i przytulnie, niemal swojsko. Wakacje, piknik. Basowych motywów Stefana Schneidera mógłbym słuchać przy ognisku.
Do dziś nie wiem jak braciom Lippok i Schneiderowi udało się zbudować tak wyjątkowy klimat. Trochę tu muzyki konkretnej, trochę akademickich eksperymentów, szczypta kraftwerkowych melodii. Wszystko jednak na akustycznej podbudowie. Może właśnie o to chodzi? Udana mieszanka, trafny dobór proporcji, świetne składniki? Jedna z najlepszych post-rockowych płyt w elektronicznym wydaniu gatunku. (Krzysiek Stęplowski)
Aphex Twin – „Come To Daddy”
Utwór, którym Richard D. James na stałe zapisał się w wyobraźni masowego odbiorcy. Bezkompromisowa muzyka w połączeniu z wideoklipem (Chris Cunnigham!), który działał niczym terapia elektrowstrząsowa – to nie pozostawiało obojętnym. Ale na mini-album „Come To Daddy” trafiło jeszcze kilka innych znakomitych kompozycji: subtelny „Flim”, melancholijny „IZ-US” oraz rozedrgany „Bucephalus Bouncing Ball”. Ten ostatni pojawi się rok później w filmie „Pi”, rewelacyjnym debiucie Aronofsky’ego – m.in. obok Autechre, Orbital i GusGus. (Maciej Kaczmarski)
Sqaurepusher – „Hard Normal Daddy”
Kiedy Aphex Twin zobaczył w pubie faceta z gitarą basową, kręcącego się w budce didżeja, postanowił zostać, żeby trochę podrwić. No to się zdziwił… Brawurowa mieszanka beatów w zawrotnych tempach, jazzujących zagrywek, funkowych breaków i klangującego basu doczekała się osobnej nazwy: drill’n’bass.
Jeden z utworów Toma Jenkinsona, „Fat Controller”, trafił nawet do filmu „Bułgarski pościkk” – legendarnej produkcji Zespołu Filmowego „Skurcz” – choć akurat Jenkinson pewnie o tym nie wiedział. Jego strata, to świetny film. (Maciej Kaczmarski)
Autechre – „Chiastic Slide”
Każda płyta duetu jest wyjątkowym zapisem pewnego stadium większej ewolucji. Ta płyta jest wyjątkowa do sześcianu, bo w pewnym sensie stanowi rzecz graniczną – na wiele lat oznaczała chwilowy koniec melodyjnego Ae i zaczątki grubej technicyzacji, której później ulegną niemal całkowicie (z kulminacją w postaci „Confield” z 2001). Ale jakie tu są melodie, nawet 20 lat później! Choćby „Cichli” i „Nuane”. A z drugiej strony „Rettic AC” i „Calbruc”, cyfrowy koszmar brzmiący jak soundtrack do tonięcia. Pierwszy naprawdę trudny album Bootha i Browna. (Maciej Kaczmarski)
Biosphere – „Substrata”
„Patashnik”, „Microgravity” czy „Substrata” – klasyczna dyskusja fanów Geira Jenssena. W roku 1997 miałem 16 lat i to właśnie „Substratę” usłyszałem jako pierwszą, jeszcze na przegrywanej kasecie. Wrażenie: kosmos.
Jenssen jest jednym z tych nielicznych twórców, którym udało się stworzyć własne, błyskawicznie rozpoznawalne barwy. Niepodrabialne. „Substrata” to ostateczny punkt tego procesu, najważniejszy element. Zestaw piękna i strachu, absolutny kanon ambientu. Bo przecież: do tego poziomu samemu Jenssenowi nie udało się już nigdy zbliżyć. (Krzysiek Stęplowski)
GAS – „Zauberberg”
Za sprawą kwietniowego Narkopop ambientowy alias Wolfganga Voigta znów jest na ustach całego świata muzyki elektronicznej. I słusznie, bowiem po 17-letniej przerwie w dyskografii GASa Niemiec potrafił utrzymać magię tkwiącą w jego czterech poprzednich albumach, udowadniając tym samym swój estetyczny geniusz.
Historia młodzieńczych przechadzek Voigta po lesie, w tym jego przeżytych tamże doświadczeń po przyjęciu lsd, dała swój bodaj najbardziej mroczny wyraz na obchodzącej już 20 lat płycie Zauberberg. Dzwony, przeciągłe dźwięki uśpionej orkiestry, pulsujący rytm przypominający marsz, a nawet niepokojące brzmienie wydzierających się zza mgły wysokich padów – to wszystko daje nam namiastkę włóczęgi autora po pełnym tajemnic i niepewności lesie. (Franek Ploch)
Godflesh – „Love And Hate In Dub”
Justin Broadrick i Ben George Christian Green na wyżynach analogowego przesteru. Zremiksowana wersja Songs of Love and Hate to potrzaskane werble i świdrujące basy będące zapowiedzią późniejszych dokonań duetu Broadrick & Martin, czyli legendarnego projektu Techno Animal.
Narkotyczny dub przeplata się tu z industrialnym metalem, a Broadrick jak gdyby walcząc sam ze sobą, przeskakuje z niewinnego nucenia do agresywnych wrzasków. (Franek Ploch)
Mogwai – „Young Team”
27 października 1997 r. ukazała się debiutancka płyta Mogwai pt. „Young Team”. Do dziś uznawana za klasyk instrumentalnego post-rocka. W pełni zasłużenie.
„Young Team” urzeka swoją surowością. Muzyka to głownie gitary i perkusja. Czasem fortepian. Wokal pojawia się właściwie jedynie w „R U Still in 2 It” a pochodzi od Aidana Moffata, członka szkockiego zespołu rockowego Arab Strap. Gdzieniegdzie wplecione zostały inne ozdobniki, jak np. fragmenty rozmów telefonicznych, ale w stonowanych ilościach dzięki czemu płyta nie traci swojego charakteru – instrumentalnego, a przez to przejmującego.
Nie dość, że do dziś nie potrafię zdecydować, który utwór jest tym najpiękniejszym, to jeszcze do dziś nie umiem stwierdzić, czy „Young Team” to soundtrack na etap zakochania (bo np. „Yes! I Am a Long Way from Home”, „Radar Maker”, „With Portfolio”) czy raczej rozstania (a to przez: „Katrien”, „R U Still in 2 It”, „Mogwai Fear Satan”). Trochę jakby ta płyta miała zdolność adaptacji do środowiska. Skoro dokonałam już personifikacji „Young Team” to pozwolę sobie dodać jeszcze, że to jedna z inteligentniejszych płyt jakich słuchałam.
Dowodem na to niech będzie utwór „Tracy”. Siedem minut, które wywołuje u mnie syndrom Stendhala na tle muzycznym. Nie przez ilość wrażeń, a z uwagi na ich głębię, kiedy dochodzi do mnie, że czyste piękno nie potrzebuje wymuszonych zawiłości i najczęściej bywa bardzo proste. Dlatego warto go sobie przypominać. To w istocie ważna prawda. (Ania Pietrzak)
Stars of the Lid – „The Ballasted Orchestra”
Kawa, Twin Peaks, Stars of the Lid i każdy dzień przypomina stan zawieszenia na wahadle jawy i snu. To jeden z moich najważniejszych zespołów tworzących ambient przez duże „A”. Wyraźne reminiscencje w stronę muzyki klasycznej, w dobitny sposób wpłynęły na dokonania producentów wytwórni Kranky. Przepastne wstęgi sekcji smyczkowej z cumulusami niebiańskich padów i wzniosłych syntezatorów czynią ich muzykę biletem w stronę odległych galaktyk. (Krystian Zakrzewski)
Mój ukochany rok w muzyce – Bowie, DM, U2, Nick Cave , Radiohead, Blur, Gus Gus, Prodigy, Do dziś pamiętam zachwyt nad każdą z tych płyt- do dziś Ci wszyscy artyści są ze mną na koncertach na innych płytach, towarzyszą mi na co dzień. Pamiętam ten zawrót głowy, to nagrywanie z MTV szczątek wywiadów, czegokolwiek, teledysków ech, taki zestaw już się nie powtórzy niestety.
Hello admin, do you monetize your blog ? There is easy way to earn extra money every day, just search on youtube :
How to earn with wordai 4
A Jean Michel Jarre i „Oxygene 7-13”? Pierwszy koncert artysty w Polsce. Brakuje mi w powyższym zestawieniu tej pozycji…
Uwielbiam wspominki.Płyta Tomka Stańko nic nie straciła na swej atrakcyjności. Dzięki za ten artykuł.
ja dobrze wspominam grę fifa97
Co za wspanialy „nostalgia trip”, dziekuje pieknie… Dodam tylko ze w 1997 mialem 17 lat, swiat byl prosty i piekny, ludzie ze soba rozmawiali zamiast gapic sie w te przeklete ekraniki, MTV puszczalo muzyke (i to jaka!) a artysci nagrywali swoje szczytowe dziela. Jak jest dzisiaj, nie tylko w Polsce i nie tylko w muzyce – to wszyscy wiedza…
97 to rok, w ktorym zaczalem „swiadomie” sluchac muzyki. Do powyzszych warto dodac skladak Prototype Years i Chain Reaction (Vainqueur, Porter Ricks). Dobre czasy. A przy okazji tego zestawienia warto sie zastanowic nad kondycja wspolczesnej elektroniki; moze to temat na inny artykul.
piękny powrót do przeszłości, prawie wszystkie płyty zna się na wylot, bo nie może być inaczej – to rzeczywiście kanon. i pomyśleć, że dzięki tym płytom człowiek poznawał ten elektroniczny wszechświat będąc ledwie nastolatkiem…