Wpisz i kliknij enter

Roger Waters – Is This the Life We Really Want?

Czy już tylko starcom zależy na naszym świecie?

Pierwszy po 25 latach studyjny album Rogera Watersa. Trudno nie otrzeć się o twórczość macierzystego zespołu Brytyjczyka jakim był Pink Floyd. Parę kanonicznych płyt oraz ta jedna budząca bardzo skrajne reakcje. Chodzi oczywiście o „The Wall”. Przypominam o niej dlatego, że na najnowszej płycie nawiązań do „Ściany” jest co niemiara. Usłyszymy tu wszystko to czego artysta dokonał wcześniej. Skoro nie ma nic nowego to co się stało, że nagle ta muzyka jest dobra? Coś w powietrzu się pojawiło, że zaangażowane i mocne piosenki znów są potrzebne?

Na bok odłożyć warto niespokojną czy wręcz perwersyjną pogoń za nowinkami i oryginalnością. Album ten wymaga skupienia. Warto zadać sobie trud. W muzyce tu zawartej nie znajdziemy technologicznych nowinek, ale raczej piosenki dobrze skomponowane i brzmiące. To co skazuje tę płytę na analizy i komentarze to oczywiście teksty. Podobnie jak z wydaną w tym roku, równie dobrą, płytą Depeche Mode. Tu docieramy do ciekawego zjawiska, że właściwie swoją niezgodę i gniew na otaczający świat wyrażają biali, starsi panowie. Do tego bardzo majętni. Co się porobiło z naszym światem?

Mądrze Waters dobrał na producenta płyty Nigela Godricha, który to znany jest ze współpracy z Radiohead. Płyta przynosi zestaw dobrych i bardzo dobrych piosenek. Wszystkie je łączy autentyczny gniew wyrażany przez autora. Waters nie przebiera w słowach. W „Picture That” uderza prosto w Donalda Trumpa zarzucając mu brak mózgu. Razy rozdaje też drugiej stronie w wersie o podwójnym znaczeniu: „Wish You Were Here in Guantanamo Bay”. To już wycieczka w stronę poprzedniego prezydenta USA. W „The Last Refugee” zajmuje wyraźne stanowisko w sprawie pomocy uchodźcom. I wcale nie chodzi o pomaganie tam na miejscu. Za stan obecnego świata wini nas i siebie. Tym samym uznaje do pewnego stopnia porażkę swojej generacji, która miała zmienić świat. Jednak ciągle kipi w nim niezgoda, a nie ucieka w śpiewanie coverów jak Bob Dylan.

Nie byłby sobą, gdyby ustrzegł się megalomanii. I tak na początku wierzy w siebie i chętnie widziałby się w roli boga wszechmogącego. Roger zrobiłby to lepiej. Na „Is this the life…” znajdziemy szereg kompozycyjnych rozwiązań, które dobrze znamy. Idealnie zaaranżowane utwory, podbite orkiestrowymi partiami, ale to wszystko nie razi patosem ani bombastycznością. Tu dopatruję się zbawczej roli Godricha, który wszystko trzyma w ryzach i nie pozwala na rozlanie się. Najlepiej to słychać w utworze tytułowym. Trochę jakby obaj panowie nie tracili z oczu końcowego rezultatu jakim są ważne i godne piosenki. Urywki transmisji radiowych, szum mediów i sygnał alarmu – to też jest i to też znamy z poprzednich płyt. Tylko nastrój się zmienił.

Na koniec albumu Waters zaczyna zawężać perspektywę do samego siebie. „Wait for her” to wyśpiewany wiersz Palestyńskiego poety Mahmouda Darwisha. Muzyka łagodnieje, na pierwszy plan wychodzi fortepian i gitara akustyczna. W „Part of me died” sporządza listę rzeczy, które przyprawiają go o ból duszy. Cała płyta dowodzi, że trzyma on rękę na pulsie rzeczywistości. Konkluzje należą do tych smutnych. Waters swoją muzyką pozostawia nas z wiarą w przyszłość. Od żałobnego początku, przez gniewny środek, kończy depresyjnym zachmurzeniem. Wychodzi mu to lepiej niż jego kolegom z Pink Floyd. Karta się odwróciła i bufon stał się bardziej potrzebny w tej chwili niż smętnie przygrywający na gitarze pan.

Columbia | 2017

Strona Rogera







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy