Skąd to całe zamieszanie?
Wychowywała się na dalekiej Syberii w wiecznie zimnym Irkucku. Muzykę poznała właściwie dzięki ojcu, który był kolekcjonerem jazzowych winyli. Własną epifanię przeżyła jednak dopiero w 1996 roku, kiedy to w jedynym programie poświęconym nowym brzmieniom nadawanym w rosyjskim radiu usłyszała nagrania… Armando. Gdy przeniosła się do Moskwy, aby studiować stomatologię, z zapałem zaczęła zbierać house`owe płyty. Z czasem zdobyła taką wiedzę o gatunku, że mogła dorabiać sobie jako dziennikarka, przeprowadzając wywiady z zachodnimi gwiazdami odwiedzającymi rosyjskie kluby, od Afriki Bambaaty po Jeffa Millsa. Potem prowadziła agencję bookingową dla didżejów, aż w końcu sama stanęła za deckami.
Z dwoma znajomymi założyła własny zespół – My Space Rocket. Kiedy dostała się w 2006 roku na warsztaty Red Bulla w Cape Town, zainteresowała jego nagraniami Grega Wilsona. Ten opublikował je nakładem swej wytwórni B77. W ten sposób młoda Rosjanka wkroczyła do zachodniego świata muzycznego. Jej autorskimi dokonaniami zainteresowali się niemal w tym samym czasie dwaj spece od nowoczesnego house`u – Matt Edwards (alias Radio Slave) z Rekids oraz Jus-Ed z Underground Quality. I zaczęło się – kolejne dwunastocalówki Niny Kraviz lądowały na gramofonach najpopularniejszych didżejów grających w Europie i Ameryce, posypały się zaproszenia na imprezy w modnych klubach (czego kulminacją był jej występ w Panorama Barze), a moskiewska Propaganda (tamtejszy Fabric, jak mówią) zaproponował jej rezydenturę. Niemal dwa lata temu Nina zaczęła pracować nad debiutanckim albumem. I choć był on podobno gotowy już w połowie minionego roku, dostajemy go dopiero teraz.
Zgodnie z tym, co rosyjska producentka proponowała na swych wcześniejszych wydawnictwach, tak i tutaj mamy do czynienia z wyrafinowanym deep house`m. Kraviz daleka jest jednak od niewolniczego naśladownictwa klasycznych wzorców. W większości zamieszczonych na krążku utworach kreuje własną wizję gatunku, odciskając na nim wyraziste piętno swej kobiecej osobowości.
Zaczyna się od organicznych brzmień o niemal jazzowym tonie. Zrealizowany z wokalnym udziałem Kinga Ausa przy mikrofonie „Aus” łączy ciepłe tony Hammonda z bluesowymi dźwiękami wysamplowanej gitary, przypominając o dawnych nagraniach St Germain. Jeszcze głębszy podkład rytmiczny pojawia się w „Taxi Talk”. I tutaj Nina skłania się ku europejskiej definicji deep house`u – bo nagranie to z powodzeniem mogłoby się znaleźć na ubiegłorocznej płycie Steffi. Rosyjska producentka tym jednak odróżnia się od swej niemieckiej koleżanki, że wykorzystuje własny wokal – płynnie przechodząc od zmysłowego szeptu do eterycznego śpiewu.
Bardziej minimalistyczne potraktowanie gatunku otrzymujemy natomiast w „False Attraction”. Zredukowana rytmika stanowi tu podkład dla zaskakującego połączenia dźwięków z różnych epok – zapożyczonych z chicagowskiej tradycji uderzeń automatu perkusyjnego Roland 808 i warczących linii basu typowych dla nowoczesnego techno. A wszystko to uzupełniają wokalne nakładki, tworzące niepokojący klimat całości. W podobnym stylu utrzymane są dwa dalsze utwory – „Best Friend” i „Petr” – które balansują między lakonicznym stylem Richiego Hawtina a rozerotyzowanym graniem Luciano. Segment ten puentuje eksperymentalny „4 Ben” – który w czytelny sposób odwołuje się swą oszczędną konstrukcją i mrocznym nastrojem do najlepszych pozycji z katalogu M-nus.
Nie brak tu również bardziej jednoznacznych wycieczek do źródeł współczesnej muzyki klubowej. „Ghetto Kraviz” i „Love Or Go” tworzą melodyjną odmianę klasycznego grania z Chicago: z jednej strony agresywnie atakując surowym brzmieniem, a z drugiej – uwodząc subtelną melodyką i lirycznym nastrojem. Do rozwiązań brzmieniowych rodem z Detroit rosyjska producentka zwraca się w „Choices” i „Turn On The Radio” – bo tutaj rytmika staje się wolniejsza, a dźwięki klawiszy – brudniejsze. Punktem centralnym obu nagrań jest jednak śpiew Niny – zatopiony w gęstych pasażach garażowych syntezatorów, tworzący podskórne napięcie o jednoznacznie seksualnym charakterze.
Kontrapunktem dla tych mocno „fizycznych” nagrań jest tutaj „Working” – pozbawiona funkcjonalnej rytmiki przestrzenna kompozycja, łącząca tribalowe conga i acidowe kumkanie z głosem producentki zmultiplikowanym w niemal anielski chór. Podobnie zresztą wypada wstęp i finał albumu. Otwierający całość „Walking In The Night” to nastrojowe intro wygrane na Rolandzie 303, a kończący ją „Fire” – wokalna skarga wsparta jedynie płaczącym syntezatorem w dalekim tle.
Triumf rosyjskiej producentki polega więc na fascynującym zindywidualizowaniu deep house`owej formuły. Ninie Kraviz udało się bowiem nie tylko zmodyfikować ją pod względem brzmieniowym czy rytmicznym, ale również tchnąć w nią całą paletę najgłębszych uczuć – od radości po rozpacz. A to udaje się w sztuce tylko największym.
Rekids 2012


Mi jeszcze Ghetto Kraviz przywodzi na myśl Thunderheist. Ale u Niny jest zdecydowanie lepiej. W pełni się zgadzam, że zindywidualizowała deep house. Trafnie napisane.
a jak dla mnie ten album to jeden wielki ziew…kazdy track podobny do poprzedniego i jakies to wszystko takie bez wyrazu…zaden track na tym albumie nie wyroznia sie od pozostalych…mialem wrecz wrazenie momentami jakbym jednego utworu na repeacie sluchal…
Nina! 🙂
Nina Kraviz ustawiła wysoką poprzeczkę jeśli chodzi o deep house w tym roku. Świetnie się słucha zarówno jej poprzednich wydawnictw jak i pierwszego powyższego albumu 🙂