Berghain to obecnie prawdziwa mekka nowych brzmień w tej części świata. Dla muzyka zagranie tutaj to jak wystawa w Tate Modern dla malarza. W berlińskim klubie, mieszczącym się w gmachu byłej elektrowni kilka minut spacerem od Ostbahnhof, miałem już okazję podziwiać występy Autechre, Demdike Stare, Andy’ego Stotta, Emptyset, Raime, Jackson and his Computer Band, Tima Exile’a, Tropic of Cancer, Russella Haswella i kilku innych. Niezwykła atmosfera tego post-industrialnego miejsca oraz imponujące line-upy na organizowanych tu imprezach sprawiają, że Berghain rokrocznie zajmuje wysokie miejsca w rankingach najlepszych klubów świata. Całkiem zasłużenie.
W spokojny wtorkowy wieczór Berghain nie przypominało jednak świątyni hedonizmu i dekadencji, jaką staje się w piątek, kiedy na bramce stoi nawet 5 czujnych selekcjonerów, drobiazgowo przeszukujących torby i kieszenie imprezowiczów czekających w kolejce – często długiej na kilkadziesiąt metrów. Tym razem kolejki nie było żadnej, a przy wejściu stało dwóch zblazowanych ochroniarzy, którzy z uśmiechem przedarli bilety i zaprosili do środka. O godzinie 20:30 klub świecił pustkami. Gdyby był piątek, dookoła byłoby już mnóstwo ludzi, w tym sympatyczni, pół obnażeni geje (to jedno z ulubionych miejsc berlińskich środowisk LGBT, podobno są tu nawet dark roomy) i wszelkiej maści odlotowcy, zaś w powietrzu unosiłby się słodki zapach trawki (oficjalnie dragi są tu zakazane, jednak w rzeczywistości wszyscy wiedzą, że w środku można dostać każdy narkotyk znany ludzkości od 1544 roku). Ale był wtorek i nawet przy barze znalazły się wolne miejsca – rzecz nie do pomyślenia w weekend.
Zanim zagrali pierwsi artyści, z głośników można było usłyszeć same najciekawsze nowości, m.in. ostatni album Forest Swords i nową epkę FKA twigs. Około 21:00 na scenę wszedł duet Forrests, uzbrojony w kremową gitarę elektryczną, syntezatory i zastawiony sprzętem stół. Muzyka Irlandczyków, którzy wydali niedawno epkę Wired, to w dużym uproszczeniu połączenie post-rocka i elektroniki – w zasadzie bardzo poprawne, ale mało przekonujące. Tak, jak gdyby panowie sami nie wiedzieli, czy chcą być drugim Sigur Ros, Moderatem czy może Fuck Buttons. Forrests dopiero zaczynają karierę, więc pozostaje życzyć im, żeby z czasem wypracowali bardziej charakterystyczne brzmienie.
Znacznie ciekawiej zaprezentował się Zan Lyons, który od razu zdobył moją sympatię – po pierwsze dlatego, że przypominał mi Mossa z sitcomu The IT Crowd, po drugie – grał na elektrycznych skrzypach. I to jak! Niemal klasyczne dźwięki smyczków rozbijały się o potężną, zbasowaną ścianę noise’owego łomotu generowaną przez maszynki. Dla kontrastu Lyons przerywał ten zmasowany atak na bębenki uszne elementami ambientu i drone’ów, tylko po to, by po chwili znów przypierdolić hałasem (proszę wybaczyć, ale „przyłożyć”, „uderzyć” czy nawet „przypieprzyć” to byłyby eufemizmy). Mrok, ból ucha środkowego, ale i satysfakcja. Świetny występ.
Po ponad półgodzinnej przerwie, kwadrans po 23:00, na scenie pojawiła się dwugłowa gwiazda wieczoru – Fuck Buttons. Ich wejściu towarzyszył fragment genialnej płyty Zauberberg GAS, ale już po chwili Andrew Hung i Benjamin John Power przejęli stery. Zaczęli tak, jak rozpoczyna się ich ostatni album, doskonały Slow Focus (nasza recenzja tutaj) – od Brainfreeze. W przestrzennych wnętrzach Berghain kompozycja zabrzmiała jeszcze bardziej porywająco. Jako numer dwa pojawił się Surf Solar z poprzedniej płyty, Tarot Sport.
Jeszcze głębiej w przeszłość, do debiutanckiego krążka Street Horrrsing, sięgał Colours Move z obłędną partią perkusjonaliów, zagraną przez Powera na stojącym obok bębnie (niestety był to jedyny moment, w którym ów instrument został wykorzystany). Po Olympians – największym „przeboju” Fuck Buttons, który trafił na oficjalną składankę igrzysk olimpijskich w Londynie – nastąpił powrót do materiału ze Slow Focus: najpierw niepokojący, utrzymany w duchu Autechre Sentients, następnie singlowy The Red Wing z tą swoją niby niezobowiązującą rytmiką i melodyką, zmiażdżoną przez zniekształcony syntezator, a na końcu mrożący krew w żyłach Hidden XS.
Siedem utworów, 70 minut grania na styku post-rocka, noise’u i idmu, które swym rozmachem zwiewa grzywki z czoła nawet łysym – i koniec. Pomimo aplauzu bisów nie było, a już po chwili konsoletę opanowali rezydenci Berghain, których selekcja chyba na nikim nie robiła wrażenia po tak intensywnym koncercie. Impreza skończyła się ostatecznie około 1:00 w nocy, co również jest nietypowe dla lokalu, w którym czasami zabawa trwa nawet 48 godzin. Ale może to i lepiej. Frank Black powiedział kiedyś, że po wysłuchaniu dobrej rockowej płyty człowiek musi wziąć prysznic, bo czuje się tak bardzo brudny. Po występie Fuck Buttons należałoby raczej wyszorować się pumeksem.
Zdjęcia pochodzą ze strony It’s only MUSIC but LIVE.
@ Maciek Kaczmarski
Wyobraź, że widnieje poniżej zwrot „ktoś nie robił tych zdjęć”. Udostępniając te zdjęcia i widząc Twoją wypowiedź wnioskuje, iż jak najbardziej takie zachowanie tolerujesz. Jak jakiś kretyn korzystał z aparatu, to znaczy, że jego ignorancje trzeba pokazywać dalej ? Ostatnio na czasie jest szkicowanie/malowanie, więc następnym razem możesz być bardziej twórczy. Wybacz, ale nie zamierzam być kolejnym pseudo-redaktorem.
Znów masz problem z czytaniem – tym razem nawet swoich własnych słów (w Twoim komentarzu widnieje „(…) nie robiłeś tych zdjęć”, a nie „ktoś nie robił tych zdjęć”). Widocznie wolisz być kolejnym internetowym frustratem, który kryje się za maską anonimowości i nic nie robi, ale za to poucza wszystkich dookoła. Na dodatek wydaje im się, że kogoś to obchodzi i że świat koniecznie powinien usłyszeć ich jęki. Skąd wy się bierzecie, pieniacze?
Dobrze, że przy mnie nie robiłeś tych zdjęć, gdyż ten telefon stałby się bezużyteczny. Jak na kilka obecności w tym miejscu, tragicznie wychodzi Ci jego opisywanie. W przyszłości bardziej skup się na muzyce.
Nie tak tragicznie, jak Tobie czytanie ze zrozumieniem – to nie ja jestem autorem tych zdjęć. Wszystkie pochodzą ze strony, do której podałem linka na końcu tekstu. Jeśli uważasz, że potrafisz opisywać lepiej, to zapraszamy do redakcji, chętnie poczytamy.
Dark roomy w Berghain są na pewno, a nie „podobno”, więc logiczne jest że skoro są, to seks można uprawiać, bo herbaty w nich się raczej nie pije. Dragów nie można wnosić, ale brania ich nikt tam nikomu nie zabrania. Pomijając fakt, że pisanie o „trawce” w kontekście „dragów” odpowiada opresyjnym poglądom głoszonym przez polskie państwo, to chciałbym uspokoić red. Kaczmarskiego – w Berlinie posiadanie marihuany na własny użytek jest w pełni legalne i również w pełni legalne jest jej palenie w klubach. Na koniec – Marcepan ma rację a red. Kaczmarski nie. Nie wiem, jak jest w trakcie koncertów, ale nie sądzę, żeby słynna tablica w 5-ciu językach była na czas koncertów ściągana. Autor tych fotek miał dużo szczęścia, może właśnie dlatego, że to nie była „zwykła” klubowa noc. Tylko czy było warto łamać tę podstawową zasadę obowiązującą w Berghain?
„Dark roomy w Berghain są na pewno, a nie „podobno”, więc logiczne jest że skoro są, to seks można uprawiać, bo herbaty w nich się raczej nie pije.”
Nie widziałem dark roomów ani w nich nie byłem i stąd „podobno”.
„Dragów nie można wnosić, ale brania ich nikt tam nikomu nie zabrania.”
I stąd ustęp: „(…) w powietrzu unosiłby się słodki zapach trawki (oficjalnie dragi są tu zakazane, jednak w rzeczywistości wszyscy wiedzą, że w środku można dostać każdy narkotyk znany ludzkości od 1544 roku)”.
„Pomijając fakt, że pisanie o „trawce” w kontekście „dragów” odpowiada opresyjnym poglądom głoszonym przez polskie państwo”
To jest relacja z koncertu, a nie klasyfikacja gatunkowa używek ani tekst o legislacji. A trawka jest narkotykiem, bez względu na to, co myślą o niej samousprawiedliwiający się palacze.
„chciałbym uspokoić red. Kaczmarskiego – w Berlinie posiadanie marihuany na własny użytek jest w pełni legalne”
Wiem o tym, ale to akurat nijak ma się do mojego spokoju, bo nie palę.
„i również w pełni legalne jest jej palenie w klubach”
A to już zależy od klubu. Akurat w Berghain raczej można to robić (choć lepiej się nie afiszować), ale widziałem kiedyś w innym klubie (bodajże Lido, ale nie pamiętam), jak ktoś z dżojntem został upomniany przez obsługę, możliwe nawet, że wyleciał za drzwi.
„Na koniec – Marcepan ma rację a red. Kaczmarski nie. Nie wiem, jak jest w trakcie koncertów, ale nie sądzę, żeby słynna tablica w 5-ciu językach była na czas koncertów ściągana. Autor tych fotek miał dużo szczęścia, może właśnie dlatego, że to nie była „zwykła” klubowa noc.”
Ngdzie nie napisałem, że robienie zdjęć w klubie jest dozwolone. Wręcz przeciwnie – odpowiadając na komentarz Marcepana, w zasadzie potwierdziłem jego słowa, dodając jedynie, że można to obejść.
„Tylko czy było warto łamać tę podstawową zasadę obowiązującą w Berghain?”
Nie odpowiadam na pytania retoryczne.
W Berghain nie wolno robić zdjęć.
Nie wolno tam też uprawiać seksu i brać dragów, ale widocznie ludzie mają swoje sposoby.