„Home” objawia Brocka Van Weya jako artystę ciągle poszukującego i odkrywającego nowe lądy.
Kiedy na początku lat 90. Peter Namlook uruchomił działalność swej wytwórni Fax we Frankfurcie, pierwsze jej płyty były przyjmowane przez krytykę z wielkim entuzjazmem. Płodność niemieckiego producenta, objawiająca się chociażby w niezliczonych kooperacjach, sprawiła że rynek został wkrótce zalany jego kolejnymi wydawnictwami. W efekcie poczytne magazyny machnęły ręką na twórczość Namlooka i z czasem nikt nawet nie odnotowywał kolejnych jego dokonań. Dopiero niedawna śmierć frankfurckiego artysty sprawiła, że te media, które przedtem kompletnie ignorowały jego działalność, nagle uznały go za prekursora i geniusza muzyki ambient. Czy taki sam los czeka Brocka Van Weya?
Od momentu debiutu w 2007 roku opublikował on kilkanaście albumów, na których realizuje z niezwykłą pasją własną wizję głęboko emocjonalnej elektroniki. Większość tych płyt firmowana jest szyldem Bvdub, ale pojawiają się również wydawnictwa wydawane pod innymi pseudonimami – choćby East Of Oceans czy Earth House Hold, zawierające bardziej rytmicznie zorientowaną muzykę. Faktem jednak jest, że gwałtowna erupcja talentu Van Weya szybo doprowadziła do takiej samej reakcji mediów na jego nowe propozycje, co dwie dekady temu na poszukiwania brzmieniowe Pete’a Namlooka. Czy słusznie?
Spróbujmy na to pytanie odpowiedzieć na podstawie najnowszego albumu amerykańskiego producenta, firmowanego jego prawdziwym imieniem i nazwiskiem, a opublikowanego nakładem wytwórni Echospace, która wydała pięć lat temu słynny zestaw „White Clouds Drift On And On”, dzięki któremu Van Wey został powszechnie dostrzeżony i uznany za „objawienie” na światowej scenie muzyki ambient. Kolekcja podzielona jest na dwie płyty, z których każda stanowi odrębną całość – „A Heart Of Darkness” i „Can’t Go Home With You”.
Pierwszy krążek otwiera „Mountain Will Keep Your Secrets” – i jest to zaskakująca synteza zupełnie odmiennych estetyk. Z jednej strony Van Wey sięga po ścianę monumentalnego zgiełku rodem z shoegaze’u, a z drugiej – po przyspieszoną wokalizę wywiedzioną z kreskówkowego rave’u. Efekt – doprawdy niezwykły. „Empty Houses From Above” trwa aż dziewiętnaście minut i wprowadza kolejny nowy wątek do muzyki amerykańskiego producenta. Tym razem lodowate partie strzelistych syntezatorów zostają skontrastowane… soulową wokalizą, która powoli wyłania się tła, by w finale objawić się słuchaczowi w pełnej glorii.
„You Built A Kingdom, But No One Said Its Name” ma zdecydowanie minimalistyczny character. Ale i tutaj zza potężnej fali podniosłych klawiszy rozbrzmiewa uczuciowy śpiew – tym razem w kobiecym wykonaniu. „A Heart Of Darkness” otwierają ciepłe tony subtelnego piano i pastelowego Rhodesa – dopiero po pewnym czasie uderza miarowy bit, wnosząc ze sobą spogłosowane wokale i ziarniste strumienie chropowatego noise’u. Płytę kończy „Than To Have Ever Lived At All” – ekspresyjna puenta, rozpisana na melodyjny pochód basu i tęsknie nawołujący śpiew.
Drugi krążek otwiera epicka wariacja na temat ambientowo rozumianego shoegaze’u – i tym razem muzyce Van Weya najbliżej do klasyki gatunku spod znaku My Bloody Valentine czy Slowdive („Got To Carry On”). Kolejna kompozycja to z kolei ukłon amerykańskiego producenta w stronę neoklasyki, wiedziony przez powściągliwe dźwięki przestrzennego piano i syntetycznych smyczków, podkreślonych w finale eksplozją białego szumu i drżącego basu („I Wish I Could Say More Than This)”.
Potem dostajemy dwie wyjątkowej urody kompozycje – bo właściwie „We Built Steps To The Sky” i „Can’t Go Home Without You” to… piosenki. Pierwsza z nich to jakby przykrojona do ambientowych rozmiarów zaskakująca interpretacja najbardziej eterycznych kompozycji Cocteau Twins. Druga jest jeszcze bardziej oryginalna – bo co powiedzieć o utworze trwającym ponad dwadzieścia minut, w którym odbijają się z jednej strony echa pionierskich płyt projektu Gas, a z drugiej – prog-rockowego popu ze wspólnego krążka Jona Andersona i Vangelisa sprzed ponad trzech dekad („Friends Of Mr. Cairo”, ktoś pamięta?). Po tak mocno emocjonalnym nagraniu płytę wieńczy kojący powiew chłodnego powietrza – piosenkowa wersja ambientowej kołysanki w „Walk Through Walls (For SH)”.
„Home” to jedna z najbardziej brawurowych płyt w bogatej dyskografii Brocka Van Weya. Trudno ogarnąć całą jego twórczość, ale kompozycje z tego albumu objawiają go jako artystę ciągle poszukującego i odkrywającego nowe lądy. Oczywiście, wszystko to dzieje się w obrębie konkretnego gatunku, który ze swej zasady jest nad wyraz oszczędny aranżacyjnie i pozornie nieefektowny. Mimo tego, dziesięć kompozycji z „Home” skrzy się budzącymi podziw rozwiązaniami brzmieniowymi, ustawiającymi nadal amerykańskiego producenta w rzędzie najciekawszych twórców klasycznego ambientu.
Echospace 2014
Generalnie prawie cała dyskografia van Weya brzmi niemal jak euro „trensy”, tyle że w bezbitowej wersji i paradoksalnie właśnie te dokonania, gdzie pojawiają się rytmy, brzmią w ogólnym rozrachunku najlepiej (chociażby.bardzo przyjemne deep housy jako Earth House Hold). Jednak najbardziej udanym ambientowym albumem chyba nadal pozostaje The Art of Dying Alone. Home stoi moim zdaniem gdzieś pośrodku, czyli ode mnie 3/6.
Przyznam, że jeszcze płyty „Home” nie słuchałem, ale jak wyżej pisano w komentarzu, album jest podwójny i dosyć długi. Z ostrożnością podchodzę do podwójnych wydawnictw. Zgadzam się, że najlepszych czas trwania płyty mieści się w przedziale 35 – 55 minut. Z muzyką Brocka Van Weya bywa bardzo różnie, gdyż często balansuje na granicy kiczu, ale potrafi wyprodukować zaskakujący materiał. Najbardziej mnie zachwycił set Brocka Van Weya, który widziałem podczas ubiegłorocznej edycji festiwalu Ambient Park w Białymstoku. Był to pierwszy jego występ w Polsce. Specjalnie na tę okazję artysta przyleciał prosto z Chin, gdzie też mieszka i uczy języka angielskiego. Amerykanin zagrał set, który przygotował jedynie na potrzeby festiwalu AP. Podczas jego koncertu wytworzyła się niesamowita energia. Po tamtym występie dało się wyczuć, że w przeszłości Van Wey tworzył zupełnie inną muzykę, czyli obracał się wokół techno czy muzyki klubowej. Jak dla mnie twórczość Brocka Van Weya na żywo wypada lepiej niż na płytach. A tak poza tym, to bardzo miły człowiek :-).
Jako, że płyta zwie się „Home” postanowiłem jej posłuchać z 2 powodów. Sam kiedyś wydałem płytę o tym samym tytule, a po drugie dzisiaj siedzę w domu i sprzątam, więc stwierdziłem, że muza nada się jako tło do działań domowych.
Na pewno coś jest w tej muzyce – można odpłynąć. Przyznam się jednak, że po prostu puściłem player zapięty w tej recenzji… a tu muza gra, gra, gra… i dalej gra, gra, gra… gra, gra i gra 🙂 Zerknąłem na BandCampa i okazało się, że to ponad 165 minut muzyki! Rozumiem, że gość jest mega twórczy, bo niejednokrotnie to pokazał. Przyznam się szczerze, że to jest dla mnie jednak płyta tylko na ten 1 raz. W ogromnej ilości muzyki, która do mnie dociera wszelkimi kanałami już nigdy do tego albumu nie wrócę. Dla mnie to po prostu przesyt! O wiele bardziej wolę albumy po 35 – 55 minut, po których czuć niedosyt. Wtedy znowu klikam play i słucham ponownie. Tak mam np. z ostatnią płytą Illuha „Akari” – tu akurat 58 minut, w których tak wiele się dzieje! http://www.12k.com/index.php/site/releases/akari/
Niedawno odkryłem tego artystę i jestem pod ogromnym wrażeniem, szczególnie polecam najnowsze wydawnictwo pod aliasem bvdub „I’ll Only Break Your Heart” gdzie Van Wey poeksperymentował z perkusjonaliami i zgrabnie mu to wyszło, trochę przywołuje twórczośc Buriala tą znaną z długich EPek.