Po raz kolejny na cztery lipcowe dni przestrzenie huty Dolní Vítkovice rozświetliły się dźwiękami muzyki z całego globu
Festiwal jak każdy inny – mógłby ktoś powiedzieć, rzucając okiem na skład tegorocznej, 14., edycji Colours of Ostrava. Björk, Kasabian czy Jose Gonzalez grali bowiem w tym roku już na wielu europejskich scenach i na pewno wielu rodakom łatwiej było wybrać się na gdyńskiego Openera, niż fatygować się na muzyczną imprezę do naszych południowych sąsiadów. Ci, którzy odwiedzają czeską Ostrawę od lat, wiedzą jednak, że nie tylko headlinerzy decydują tu o jakości festiwalu.
W Ostrawie wydarzenie organizowane jest od 2002 roku. Do niezwykłego, postindustrialnego kompleksu huty Dolní Vítkovice przeniesione zostało zaledwie trzy lata temu. To właśnie tej, jakże trafionej, decyzji czeskich organizatorów zawdzięczamy możliwość przemieszczania się podczas koncertów między gigantycznymi zbiornikami, potężnymi rurami i wysokimi kominami nieczynnego już dzisiaj obiektu. Kompleks, tak zresztą jak samo wydarzenie, jest ogromny, tak ogromny, że niektóre miejsca na terenie miasteczka festiwalowego odkryliśmy dopiero czwartego dnia.
Poza niecodzienną lokalizacją na magiczny klimat festiwalu wpływa dość ciekawy dobór artystów. ‚Kolory’ w nazwie wydarzenia mówią jasno: Ostrava otwarta jest na barwne brzmienia z całego świata. Od innych festiwali odróżnia ją przede wszystkim grono wykonawców muzyki tradycyjnej (etnicznej). W tym roku mogliśmy usłyszeć między innymi Faiza Ali Faiza – cenionego pieśniarza z pakistańskiego nurtu qawwali, tunezyjsko-brazylijsko-francuski projekt Imed Alibi, Marka Eliyahu feat. Alaev Family and Rita z Izraela, Kasai Allstars z Demokratycznej Republiki Konga i wielu innych.
Warto wspomnieć, że czeski festiwal poza organizacyjnymi oczywistościami kładzie nacisk na ekologię. Napoje wydawane w wielorazowych kubkach oraz pojemniki na segregowane odpady sprawiły, że znacznie ograniczono ilość śmieci i teren huty Dolní Vítkovice był zaskakująco czysty.
Odwiedzający Colours of Ostrava podczas wieczornej części festiwalu mieli do wyboru aż 9 scen. Jedna z nich umieszczona była w imponującym swoimi rozmiarami, odnowionym zbiorniku nazwanym aula Gong. Dodatkowe atrakcje przewidziano na scenach czeskiej telewizji, filmowej scenie Cinestar oraz scenie z poezją. Ponad 70 artystów, 4 dni – w skrócie: było w czym wybierać.
I
20.00. Choć pierwsze koncerty zaczęły się już półtorej godziny wcześniej, festiwal dopiero teraz zaczyna żyć. Na scenę wychodzi wyczekiwana tu przez tysiące Björk. Islandzka artystka w towarzystwie Wenezuelczyka Arca i orkiestry symfonicznej z wystrzałem zaprezentowała dźwięki swojego dziewiątego studyjnego albumu – Vulnicura i – mimo dość wczesnej pory oraz gorąca – jako pierwsza zebrała pod sceną tłumy.
Nie był to jednak występ wieczoru. Zdecydowanie ciekawiej zrobiło się po zachodzie słońca, gdy na scenę Agrofert, wyszło energetyczne trio ściągnięte wprost z podziemi nowojorskiego metra. Leo, Matt i David tworzący Too Many Zooz wystąpili z rzadko spotykanym impetem, prezentując swoje fantastyczne kompozycje z nurtu nazwanego przez samych artystów brasshousem.
Później poruszaliśmy się już głównie w kręgu elektroniki. I od razu dylemat, bo o tej samej godzinie zaczęli swój występ Clark i Roni Size Reprazent, a jednocześnie na scenie elektronicznej trwał set SCNTST. Cóż, jak zwykle – trzeba było biegać. Czeska publiczność, jak wiadomo kochająca drum’n’bass, szczególnie chętnie garnęła się właśnie do króla Roniego. Pierwszy festiwalowy dzień zamknął Kanadyjczyk Caribou w przyjemnie tanecznym rytmie płyt Swim i Our Love .
II
Piątek okazał się chyba najciekawszym dniem festiwalu. Przeczekawszy upał i przeciętny występ Kasabian, udaliśmy się w stronę sceny Arcelor Mittal, gdzie nasze uszy odpoczęły przy powolnych produkcjach The Cinematic Orchestra. Nie mogło to jednak trwać zbyt długo, bo zbliżała się 23.00, a wraz z nią – na scenie elektronicznej – chyba najbardziej hipnotyzujący moment dnia. Za półprześwitującą kotarą, otoczony futurystycznymi wizualizacjami stanął utalentowany Christian Löffler. Podczas godzinnego seta z głośników wypływały zarówno house’owe dźwięki albumu A Forest, jak i te z fantastycznych wydawnictw: Young Alaska oraz z tegorocznej epki York. Grający później, od śmierci Charlesa Coopera solowy, projekt Telefon Tel Aviv zdecydowanie podkręcił tempo, miażdżąc nas intrygującym połączeniem techno i idm-u.
Nie do ominięcia była, rzecz jasna, ściana dźwięku, którą od północy za pomocą swej bogatej instrumentalnej artylerii stawiali Swans. Colours of Ostrava to nie pierwszy masowy festiwal, jaki Amerykanie odwiedzają tego lata. Jak widać, bezkompromisowy Gira i jego spółka nie boją się takich wyzwań i po raz kolejny chcą pokazać, często niezorientowanej publice, co oznacza solidne, gitarowe granie.
III
Na trzeci dzień organizatorzy przygotowali sporo ciekawej elektroniki. Na scenie Agrofert pojawili się tego wieczoru ubrani w orientalne szaty Damian Lazarus & The Ancient Moons. Założyciel znanego labelu Crosstown Rebels występujący w towarzystwie dwóch muzyków ze wschodu po pewnym czasie poszedł w ślad zgromadzonych przed sceną ludzi i sam zaczął skakać do dźwięków house’u inspirowanego dźwiękami Afryki i pakistańskiego qawwali.
Z kolei do północy trwało obezwładniające electro-gniecenie w wykonaniu zamaskowanego Dangera. A miało być jeszcze ciekawiej. Tych, którzy grubo po godzinie pierwszej udali się w stronę sceny elektronicznej, spotkał jednak spory zawód – swój występ z przyczyn zdrowotnych odwołał Nathan Fake. Wielka szkoda, bo z pewnością jego set stanowiłby przeciwwagę dla tego, co wcześniej zaprezentowali Rudimental i Clean Bandit. W zamian za to, tempo 4/4 narzucił praski duet Guggenhouse. Po trzeciej natomiast pałeczkę przejęli Mumbai Science.
IV
Kiedy czwartego dnia zmagań zaczęło nam brakować sił, zupełnie przypadkiem trafiliśmy na francuską grupę Electro Deluxe. Zespół założyli kompozytor Gaël Cadoux i saksofonista Thomas Faure, werbując w tym samym czasie Jérémiego Coke’a i perkusistę Arnauda Renaville’a. Elegancko ubrana piątka zakręconych muzyków przekazała zgromadzonym w niewielkim namiocie niespotykaną energię, gromadząc tłumy nawet przed postawionym przy namiocie telebimem. Jeśli gdziekolwiek w Europie zobaczycie tę nazwę, pamiętajcie: nie możecie ich ominąć!
Godzinę później zaczęła się prawdziwa magia. The Soft Moon w deszczu to jedno z najlepszych wspomnień tegorocznej edycji. Dzięki minimalistycznej rytmice i charakterystycznym dźwiękom gitary na godzinę cofnęliśmy się w czasie do lat osiemdziesiątych, do okresu nowej fali. W ten sposób zakończyliśmy bardzo udane cztery dni. Z braku zdjęć poniżej namiastka koncertu Amerykanów, którzy 28 września odwiedzą w Warszawie Cafe Kulturalna.
Dziękujemy!
Zdjęcia: Matyáš Theuer / Ivan Prokop / Petr Piechowicz