Opadł już kurz po jubileuszowej dziesiątej edycji Audioriver. Płocki festiwal co roku rośnie i rozwija się, regularnie wyprzedaje się też cała pula biletów przygotowanych przez organizatorów. Tak było też w tym roku, na Audioriver 2015 bawiło się 27 tysięcy osób.
Pierwszym wrażeniem, jakie wita świętujących w Płocku to piękna nadwiślańska plaża: sceneria, która zachęca do balansu między zabawą i odpoczynkiem. Temat relaksu wydawał się przewodnim w zamyśle organizatorów piątkowego wieczoru, idealnym starterem był Crazy P. Mieszanka elektro i lekkiego house’u, w której specjalizują się Brytyjczycy zachęcała do lekkiego wejścia w pogodną lipcową noc. Nie inaczej było podczas kolejnego roztańczonego koncertu głównej sceny: Hercules & Love Affair. Skład projektu Andy’ego Butlera zmienia się, brzmienie ciągle flirtuje z disko, elektro i house’em przysypanymi grubą warstwą brokatu. W Płocku zespół wystąpił z dwojgiem wokalistów znanych z zeszłorocznej płyty H&LA: Gustaphem i Rouge Mary. Atmosfera skocznego pidzamowego party na scenie była mocno zaraźliwa.
Główną gwiazdą wieczoru była jednak powracająca w tym roku do grania po dłuższej przerwie Roisin Murphy. Najnowsza płyta Irlandki zebrała różne recenzje, ale w zapasie Roisin miała przecież jeszcze cały worek hitów z poprzednich solowych albumów. Tym bardziej zaskakujące w tym kontekście było sięganie po motywy z okresu działalności Moloko: zmodyfikowane na modłę Hairless Toys, powracające i rozlewające się bez większego sensu w całym secie. Piątkowy temat przewodni sceny głównej Roisin doprowadziła do poziomu groteski kręcąc się półtorej godziny w kręgu haseł przyjemności, zazdrości i wykorzystania („Who exploited who”‚). Brzmienie zespołu oparte było w znakomitej części na parze gitara elektryczna – bas, przez pierwszą część koncertu gitarzyści zachowywali się jednak, jakby się nie słyszeli, póżniej podczas przedłużających się przebieranek wokalistki raczyli publikę mało wymyślnymi „improwizowanymi” crescendo.
Wiarę w nieskępowaną radość z tańca (nie)spodziewanie przywrócił czarny koń piątkowego wieczoru: Kalipo. W poprzedzającym festiwal wywiadzie Bawarczyk mówił, o łaczeniu melancholii i tańca, na płockiej plaży stanowczo postawił na drugą część tego równania. Na ostatniej, troche pobocznej scenie zaprezentował radosny set w rytmie house/techno/trance mocno osadzony w dżwiękach z albumu Yaruto. Poranek warto było spędzić w namiocie Circus gdzie solidne techno back to back konsekwentnie przez kilka godzin grali Ben Klock i Marcel Dettmann.
Drugi dzień festiwalu rozpoczął się w centrum Płocka. Ta miejska część imprezy wyróżnia Audioriver na tle innych letnich festiwali: z muzyką wylewającą się z licznych knajp i wystaw sklepowych Płock wygląda na chwilę trochę jak Notting Hill w ostatni sierpniowy weekend (z zachowaniem skali). Na rynku starego miasta na darmowej części imprezy można było bawić się już od rana. Kiedy plac zapełnił się już szczelnie, a za konsolą stał Oliver Koletzki, z nieba lunęła potężna ulewa. Deszcz nie przerwał jednak zabawy, kilkaset osób trwało w tańcu mimo wszystko.
Pierwszym witanym jak gwiazda wykonawcą sobotniego wieczoru był Tiga. Przy wsparciu ciekawych wizualizacji i śpiewie publiczności Kanadyjczyk odegrał całą serię hitów. Jego popisowa mieszanka minimal elektro na żywo wypadła jednak mało przekonująco i dość schematycznie. Znacznie ciekawiej prezentowała się główna scena gdzie w tym samym czasie Damian Lazarus & The Ancient Moons prezentowali set mocno podlany plemienną estetyką, cały czas jednak z wyraźnym bitem na pierwszym planie.
Przez kolejne dwie godziny w Płocku można było poczuć się trochę jak na plaży w Barcelonie. Wszystko za sprawą Johna Talabota. Hiszpan słynie z wyważonych, przemyślanych setów i tak też zapamiętamy jego sobotni występ. Wpierw oszczędny, okraszony strzępami wokali i zwiewnych melodii, z czasem coraz bardziej intensywny, mocniejszy, ekstatyczny. O takie cierpliwie przygotowywane muzyczne dania trudno na letnich festiwalach, kiedy publiczność przelewa się między scenami polując tylko na hity. Z bólem serca opuściliśmy Johna, ale na głównej scenie zaczynała niekwestionowana gwiazda całego festiwalu. Underworld zgromadził największą bodajże publiczność w ciągu całego weekendu: pełno było pod sceną, pełno było też na dużej skarpie okalającej główną scenę. Brytyjczycy zagrali wspaniale hipnotyczny i surowy rytmicznie set ozdobiony porywającym pokazem świetlnym. Zabawa w sobotnią noc znów trwała do rana.
Od strony organizacyjnej festwial przygotowany został sprawnie. Sceny ulokowane były w niewielkich odległościach, a z poszanowaniem dla jakości dźwięku. Fantastycznie prezentowało się białe analogowe oświetlenie przygotowane dla małej Wide Stage, tak samo jak porywające rozmachem i gamą kolorów światła sceny głównej. Cała kolumna food trucków i strefa Jägermeister ładnie wpisały się w zrelaksowane święto elektronicznych brzmień jakim bez wątpienia był Audioriver 2015.
Widzę, że mam zgoła inne wrażenie….Grzechem jest nie wspomnieć o Audionie, który wg mnie „uratował” piątek. Co do Tigi to klimat oraz ilość ludzi bawiąca się na występie świadczą same za siebie. Ludzie czekali na „hity” i się nie zawiedli. Nagłośnienie najlepsze na hybrydzie czego nie można powiedzieć o Wilde Stagu gdzie notorycznie „pierdział” lewy (patrząc od strony bawiących się ludzi) głośnik. Notabene najciekawsza muzycznie scena…Ben Kolck i Dettmann to dla mnie pomyłka roku. Mocny bit i tandetny hihat to za mało. Cofamy się do początków techno czy jak ? Podobnie Talabot, nic ciekawego…Żałuję, że nie było mnie na Kalipo bo ponoć naprawdę fajnie zagrał. W zasadzie to tyle o czym chciałem wspomnieć. Muzycznie w tym roku było bardzo, bardzo średnio, organizacja ok. Ciekawy jestem opinii innych, którzy uczestniczyli w tegorocznej edycji. Pozdrowienia dla autora recenzji.