Wpisz i kliknij enter

Open’er 2016 – relacja

Powracamy jeszcze na chwilę do 15 edycji gdyńskiego festiwalu.

Na festiwal Open’er jeździłem przez dziesięć lat począwszy od trzeciej edycji (2004 r.), a drugiej odbywającej się w Gdyni, wówczas jeszcze na Skwerze Kościuszki. Ówczesny występ Massive Attack zostanie ze mną na zawsze i będzie jednym z najważniejszych koncertów jakie było mi dane przeżyć. Czy piętnasta edycja Open’era była w stanie przynieść choć podobne emocje? W moim przypadku udało się to dzięki koncertowi PJ Harvey

Charyzma tej 46-letniej Brytyjki jest obezwładniająca. Polly Jean Harvey wraz z 9-osobowym zespołem stworzyła w przestrzeni sceny namiotowej prawdziwie intymną, zaczarowaną wręcz atmosferę. Bardzo ciekawie prezentował się dobór instrumentów jakie brały udział w tym spektaklu – dolne pasma zasilały dwa zestawy bębnów uderzanych przez perkusistów pałką, a nie stopą, saksofon barytonowy i basowy chór wszystkich dziewięciu muzyków. Hercowy środek utrzymywały głównie trzy gitary elektryczne i saksofony (na altowym co jakiś czas grała też sama PJ). Na tym tle soprany pojawiały się już tylko w wokalizach liderki. Zespół zagrał prawie całą ostatnią płytę „The Hope Six Demolition Project” dorzucając po trzy numery z „Let The England Shake” i ponad już dwudziestoletniego „To Bring You My Love”. Poza tym ze starszej dyskografii zaprezentowali „When Under Ether” z „White Chalk” oraz najbardziej rockowo-szalone „50ft Queenie”. Na sam deser jako drugi bis publiczność usłyszała „A Perfect Day Elise”. Artystka wraca do Polski w październiku, więc kto nie był w Gdyni niech nie szczędzi monet.


PJ Harvey – Open’er Festival 2016

Tego samego pierwszego dnia festiwalu (który bogactwem line-upu spokojnie mógłby zasilić cały 4-dniowy Open’er) na głównej scenie zaprezentowało się Tame Impala. Panowie z Australii powrócili w to samo miejsce pot trzech latach bogatsi o wyjątkowo udany album „Currents”, na którym oparli w głównej mierze swój koncert. Lider zespołu Kevin Parker oznajmił niedługo po rozpoczęciu setu, że jest chory i tylko dzięki niewiarygodnie skutecznym medykom obecnym na festiwalu mógł w ogóle wyjść na scenę. Patrząc jedynie (nie słuchając) na Tame Impala w porównaniu do poprzedniego ich występu na Babich Dołach można było mieć wrażenie, że nabrali większej pewności siebie. W dalszym jednak ciągu sprawiają wrażenie chłopaków z garażowej kapeli i gdyby nie wyrzucane w powietrze confetti oraz psychodeliczne wizualizacje wyświetlane za statycznie grającą kapelą, można by pomyśleć, że to nieopierzeni debiutanci. Wszystko rekompensują jednak fenomenalne kompozycje, które po prostu same się bronią zmuszając do tańca. Oczywistym jest, że brzmienie tego zespołu nawiązuje do progresywnego rocka przełomu lat 60/70, ale wrażenia słuchowe (a stałem pomiędzy akustykiem a sceną) pozostawiały wiele do życzenia – środkowe pasmo dusiło niemożebnie stłamszony bas i sopranowy wokal z przeciągniętym efektem pogłosu. Kto wie, może to przemyślany zamysł? Dla fanów usłyszenie na żywo „The Less I Know The Better”, „Elephant”, „Feels Like We Only Go Backwards”,  a przede wszystkim „New Person, Same Old Mistakes”, które zakończyło koncert i tak rewanżuje wszystkie niedociągnięcia.


Open’er Festival 2016 – Day 1

Ponoć najbardziej oddanych fanów Florence and The Machine ma właśnie w Polsce. Można było w to uwierzyć, gdyż na terenie lotniska w Gdyni-Kosakowie co rusz rzucały się w oczy nastolatki przystrojone wiankami. Zresztą fani udowodnili swoją wyjątkowość przede wszystkim dwoma akcjami, uruchomieniem wielokolorowych diod w balonach podczas „Spectrum” oraz zagranego specjalnie dla nich bisu „Third Eye” kiedy to podnieśli w górę specjalnie przygotowane złote oczy. Wszystkie te elementy wraz z standardowym zaangażowaniem słuchaczy koncertu wywoływały u Florence Welsh kolejne mocno egzaltowane reakcje. Można mieć alergię na manierę beztrosko kręcącej piruety, bosej i ubranej w różowy kostium rodem z „Domku na Prerii” wokalistki, ale nie można jej odmówić oryginalności, skali i mocy w wokalu. Prawdziwie stadionowe show.

Było coś zabawnego w histerii jaką wywołała u wielu informacja o braku transmisji słynnego już meczu Polska vs. Portugalia. Rozdarci fani Red Hot Chili Peppers, którego koncert pokrywał się z drugą połową piłkarskiego widowiska mieli trudny orzech do zgryzienia. Fani piłki zaczęli sprzedawać 1-dniowe bilety, ale po tym jak Orange zdecydował się zapłacić sporą sumę Polsatowi zaczęli na powrót je odkupywać. Rozgorzała też tym samym dyskusja czy festiwal muzyczny powinien kłaniać się sportowi? Starych fanów bandu z L.A. koncert mógł raczej zwieść, bo z epoki sprzed „Californication” zagrali ledwie trzy numery z „Give It Away”, a Kiedis sprawiał wrażenie jakby śpiewanie przychodziło mu z dużym trudem. Rehabilitacją był za to wspaniale dysponowany Flea, którego dwukrotne odśpiewanie „Polska biało-czerwoni” (na nie do końca czystą melodię „Go West”) przeszło do historii. Poza szlagierami jak „Around The World” czy „Can’t Stop” największą przyjemność dawało patrzenie na swobodnie improwizowane zabawy wspomnianego szatana basu z bębniarzem Chadem Smithem (poleciały m.in. fragmenty The Beatles, J.S.Bacha czy The Stooges). Poza tym młody gitarzysta Josh Klinghoffer jako następca Frusciante naprawdę daje radę, jest swobodny, dynamiczny i bliźniaczo podobny w stylu do swego poprzednika.

Niezwykle popularny w Polsce zespół Beirut rozpoczął swój występ tuż przed pamiętnymi rzutami karnymi, lecz mimo to namiot był wypełniony po brzegi. Nienagannie śpiewający Zach Condon wraz ze swoją 5-osobową orkiestrą zagrali tego wieczoru aż 22 numery i pomimo ukierunkowania na promocje ostatniego albumu „No No No” ze sceny poleciały też klasyczne szlagiery m.in. z debiutu „Gulag Orkestar”, z „Postcards from Italy” i „Nantes” włącznie. Zespół był w świetnej formie i szczerze reagował na bardzo dobre przyjęcie przez gdyńską publiczność.

Po niedawnej premierze siódmej już, ale dość słabej płyty „Junk” chyba nikt nie spodziewał się dobrego występu po  M83, jak się okazało niesłusznie. Francuzi w czteroosobowym składzie wypadli naprawdę nieźle, a kawałki pokroju „Go” czy „Do It, Try It” ze wspomnianej płyty zabrzmiały na żywo o wiele lepiej niż w wersji fonograficznej. Nie zabrakło oczywiście też hitów z najbardziej znanych albumów „Saturdays = Youth” oraz „Hurry Up, We’re Dreaming” z ekstatycznym „Midnight City” na czele.


M83 – „Midnight City” – Open’er Festival 2016

Długo wyczekiwany live-act Caribou rozpoczęło tytułowe nagranie z ostatniej płyty „Our Love”. Z tego krążka publiczność usłyszała tego wieczoru jeszcze „Mars”, „All I Ever Need” i oczywiście przebojowe „Can’t Do Without You”. Niestety przez pierwsze 4-5 numerów 4-osobowy kolektyw Kanadyjczyka borykał się z problemami technicznymi związanymi z nagłośnieniem jednego z dwóch zestawów perkusyjnych, tak więc na scenie zamiast 4 przez pół występu na scenie było pięć, a nawet sześć osób (wliczam dzielnie walczącego pana technicznego, a miejscami nawet dwóch panów). Prawdopodobnie przez to jakość brzmienia pozostawiała wiele do życzenia, ale pomimo to ubrany na obcisło-biało (Orange Clockwork?) i na boso Dan Snaith udźwignął ciężar koncertu i zaprezentował się naprawdę przyzwoicie. Zagrane na bis „Sun” zrekompensowało wszelkie niedociągnięcia, a sama forma prezentowania elektroniki poprzez ustawiony bardzo blisko siebie live band w tym wypadku sprawdziła się bardzo dobrze.

3 lata po premierowym koncercie podczas OFF Festivalu projekt Zbigniew Wodecki i Mitch & Mitch pojawił się na głównej scenie Open’era. Tym razem twórca odkurzonego przez ekipę z LadoABC albumu z 1976 roku nie musiał już się obawiać reakcji publiczności, po kolejnych sukcesach tego projektu było wiadomo, że i Gdynia przyjmie to wydarzenie tylko pozytywnie. Zespół ograny już na dziesiątkach koncertów pozwolił sobie w Babich Dołach na sporo swobody, wrzucając do repertuaru sporo improwizowanych wstawek, chociażby serię indywidualnych mikro-solówek całego zespołu. Pan Zbigniew również był tego wieczoru w świetnym humorze, raz nawet wykolegował znad klawiatury Piotra Zabrodzkiego. Macio Moretti wraz ze swoją kompanią jeszcze raz udowodnił, że są światową klasą zarówno w technice gry na poszczególnych instrumentach, ale też w kwestii kreatywności i swobody grania oraz, że dobra muzyka się nie starzeje, bo materiał Wodeckiego brzmi dziś fenomenalnie. Poza tym pewnie miało już to miejsce, ale ja pierwszy raz słyszałem Morettiego śpiewającego i do tego po hiszpańsku, gdyż zespół zagrał na bis cover w stylistyce bossa-novy.


Open’er Festival 2016 – Day 2

Bezwzględnym wydarzeniem festiwalu był powrót LCD Soundsystem – powrót zarówno na Open’era (po dziewięciu latach) jak i w ogóle do grania (po pięciu latach). Przerwa w działalności wyszła kolektywowi pod wodzą szpakowatego Jamesa Murphy’ego tylko na dobre. Zespół zwiózł na scenę ogromną ilość sprzętu (mnóstwo klawiatur obsługiwanych przez Nancy Whang), ale przede wszystkim syntezatory modularne i sekwensery, które w większości piosenek budowały ich transowy szkielet. LCD Soundsystem zagrał repertuar ze wszystkich swoich trzech albumów, na czele z największymi przebojami jak „Daft Punk Is Playing At My House”, „Yeah” czy „Losing My Edge”. Wisienką na torcie było akustyczne wykonanie ballady „New York, I Love You But You’re Bringing Me Down” tuż po tym jak Murphy zabawił się w chowanego z operatorem reflektora punktowego. Zabrakło jedynie Kermita…

Punktualnie w godzinę duchów trzeciego dnia rozpoczęło się regularne zadymianie na scenie głównej. Trwało to dokładnie 15 minut, wywołując tym samym dualistyczne poczucie zirytowania, a zarazem zaciekawienia. W tle coraz większej ilości mgły pojawiła się też delikatny ambientowy podkład, jak się okazało wszystkie te elementy nie były tylko przygotowaniem do występu Sigur Rós, ale były w zasadzie już nim samym. Trio z Islandii wyłoniło się dość nagle z kłębów dymu, które szatkowała specjalna instalacja ledowa przypominająca rusztowanie ustawione w linearnej perspektywie. Muzycy praktycznie bez przerw, w wielkim skupieniu zaczarowywali słuchaczy, którzy w dużej większości odpływali wraz z każdym dźwiękiem leżąc na trawie. Birgisson / Hólm / Dýrason zagrali tego wieczoru repertuar z większości swoich płyt wraz z „Hafsól” z pamiętnego debiutu, który w przyszłym roku będzie obchodził już 20-lecie. W porównaniu do poprzedniego koncertu Sigur Rós na Open’erze występ tegoroczny miał bardziej jednowymiarowy i poważny wyraz np. nie było nagłego przemarszu dęciaków. Siła rażenia muzyki z Reykjavíku jest nieprzerwanie tak samo potężna i na długo zostaje ze słuchaczem.

Wielkie brawa należą się organizatorom za sprowadzenie do Gdyni wschodzącej gwiazdy amerykańskiego rapu, czyli Vince’a Staplesa. Pochodzący z Kalifornii skromnie ubrany i cicho przemawiający raper wypełnił namiot Alter Stage po brzegi. Liczne grono fanów znało bardzo dobrze nie tylko singlową „Señoritę”, ale większość numerów z debiutanckiego krążka „Summer ’06”, a materiał w wersji live wypadł równie świeżo, co w wersji z dysku, pomimo że Staples grał jedynie z DJ. Całość koncertu dopełniały oryginalne wizualizacje w postaci, np. przedwojennego striptizu białoskórej kobiety lub powolnego zapełniania się ekranu dużymi pszczołami. Raper niewątpliwie posiada charyzmę i jest jednym z bardziej oryginalnych twórców na mocno wyeksploatowanej scenie hip-hopowej.


Open’er Festival 2016 – Day 3

Sam Open’er choć daleko mu jeszcze do rozmachu np. Glastonbury (i dobrze), sprawia wrażenie coraz większego przedsięwzięcia, co widać chociażby po systematycznie poszerzanej i różnorodnej ofercie gastronomicznej (np. namiot z różnym rodzajem piwa i cydru). Zwłaszcza drugiego dnia dało się odczuć, że w tym roku padł kolejny rekord frekwencji (120 tys. ludzi przez 4 dni) co udowadnia, że po kilku jakby gorszych latach Open’er jest nadal atrakcyjnym i bardzo ważnym wydarzeniem w naszym kraju. Nieco smutnym jest fakt, że publiczność (zwłaszcza ta młodsza jej część) coraz częściej przybywa na festiwal by zaprezentować się na nim niczym na wybiegu, a nie dla samej muzyki…, ale to chyba generalna tendencja światowa. Chyba już większość odbiorców koncertu woli obecnie nagrywać koncert smartfonem zamiast przeżywać go w pełni tu i teraz…

Organizatorzy Open’era poza ciekawym line-upem starają się ubogacić program zakorzenionymi już wydarzeniami towarzyszącymi, takimi jak Alterkino, silent disco, strefa mody, spotkaniami literackimi, spektaklami teatralnymi czy strefą sztuki. W tym roku czekała na festiwalowiczów wystawa „140 uderzeń na minutę”, zorganizowana we współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, prezentująca związki pomiędzy kulturą rave w latach 90. a sztuką współczesną w Polsce. Kuratorzy Łukasz Ronduda i Szymon Maliborski przygotowali w polowych bądź co bądź warunkach wystawę bardzo profesjonalną i ciekawą, zarówno dla tych co pamiętają Paradę Wolności i magazyn Plastik, jak i tych urodzonych już w erze internetu.

Po 15 latach istnienia Open’erowi zdarzają się wpadki (zwłaszcza te akustyczne bolą…), ale nie zmienia to ogólnego pozytywnego wrażenia. Grudzień już niedługo, a to wtedy pojawi się pierwszy headliner Open’er 2017. Zdecydowanie warto czekać.

Zdjęcie: M.Murawski.

www.opener.pl/







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy