Kolejna mutacja Alamedy.
Laureat Paszportu „Polityki” nie próżnuje. Kuba Ziołek, bo o nim mowa, znowu wypuszcza nowe wydawnictwo muzyczne. Podobnie jak Wacław Zimpel, stara się nagrywać dwie płyty rocznie. To dużo. Ta pracowitość nowych tuzów naszej sceny jest godna pochwały. Drugą cechą, za którą należy się uznanie, jest kreatywność. Co tu dużo pisać, jedną z najbardziej wyczekiwanych płyt tego roku będzie efekt współpracy Ziołka i Zimpela. Wracając do nowej płyty zespołu Alameda, skład tym razem ograniczna się do duetu. Słyszeliśmy do tej pory wcielenia Alamedy 3 i 5, więc przyszedł czas na duo. Oczywiście lider pozostał ten sam, a pomaga mu Mikołaj Zieliński. Jak przyznają sami twórcy ich najświeższa muzyka wzięła swój początek od Rafała Iwańskiego (X-Navi:et, Innercity Ensemble, Alameda 5), który podrzucił kasetę Christodoulosa Halarisa „Music of Ancient Greece”. W ten sposób muzyka starożytnej Grecji stała się pożywką dla współczesnej muzyki z Polski.
Za stwierdzeniem „duet”, kryje się pewna nieścisłość. Niewątpliwie utalentowani twórcy nie są tu sami jak dwa palce. Słychać to w singlowym „Laurel”. Głos w utworze powierzono Joannie Bielewskiej. „Laurel” można by nazwać piosenką pop, ale skutecznie wymyka się tak jednoznacznej ocenie. Ziołek gra tu fragmenty grecko brzmiącej melodii. Do tego dochodzą fragmenty field recordings dokonane przez Jaśminę Polak. Złożona struktura muzyczna oparta jest na prostej, akustycznej melodii. Nałożone zostało kilka efektów przetwarzających dźwięk gitary. Jako zapowiedź płyty „Laurel” spisała się znakomicie, ale na samej płycie nieco odstaje od nastroju pozostałych. Tekst do najweselszych nie należy. Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż moment powstawania wypadł akurat w trudnym momencie w życiu prywatnym obu muzyków.
W otwierającym „The Silver Chant of Ate” urządzili sobie panowie zabawę w niejednorodność. Pozostaje domyślać się jak dużo czasu potrzebowali, aby skomponować i ograć ten numer. Sądzę, że było go sporo. Przez siedemnaście minut trwania nie można się na moment oderwać, jeśli chce się usłyszeć i pojąć jego strukturę. Wzmiankowana niejednorodność melodyjna sprawia sporą trudność w odbiorze. Każdy sektor tej kompozycji różni się tempem, instrumentem, tonacją oraz stylem. Zupełnie jakby następowała tu ewolucja. Wokalna część pojawia się na końcu. W nagraniu wykorzystano gitarę dwunastostrunową. Najstarzej brzmiącym utworem jest „Ming & Days of Yore”. Jeśli gdzieś szukać wykonania muzyki starodawnej, to właśnie tu. W trakcie nagrań obaj muzycy sięgali po takie instrumenty jak cytra czy grecko-tureckie bouzouki.
Album nagrano w kościele Ewangelicko-Augsburskim w Bydgoszczy. Stąd uwagę przykuwa wspaniała akustyka. Instrumenty brzmią czysto. Wszystko dopieszczone i wypolerowane. Już miałem czynić jakieś niejednoznaczne sugestie w kwestii przewrotności twórców, odnosząc się do tytułu czwartej kompozycji – „The Grand Mixolydian Cunt Slip – ale doczytałem się, że bardziej niż ze sprośnością, kojarzy się ze skalą miksolidyjską ogrywaną przez gitarzystów. Nie pozostało nic innego jak delektować się piękną kompozycją. Całą płytą można się rozkoszować do woli. Jest przestronna, bardzo dobrze zrealizowana i skomponowana. Zabrakło mi nieco rozmachu, którego doświadczyłem na doskonałym „Duchu Tornada„. Wiadomo, że różnica w liczebności składu oraz koncepcji, więc całkiem możliwe, że zbytnio dramatyzuję. Najważniejsze, że Alameda Duo nagrała wystarczająco bezgraniczną płytę.
Instant Classic | 2017