Konceptualny rygor.
Włączyłem ten album po raz pierwszy w trakcie jazdy samochodem po dość długim i męczącym dniu. W pierwszej chwili odurzyła mnie jego odrębność. Z tym tylko, że nie wyczuwałem tu żadnego napinania się, próby silenia się na oryginalność czy też jakiś sztuczek hochsztaplerskich. Jako osobnik podatny na minimalizm szybko chwyciłem przynętę. Niemniej należało odrzucić pierwsze wrażenie, z racji przemęczenia, i dać sobie nieco więcej czasu na ponowną ocenę. Poskutkowało to tym, że przywiązałem się do Cuciny Povery jeszcze mocniej niżbym przypuszczał. Właściwie powinienem napisać Marii Rossi, która urodziła się w Finlandii, ale muzycznie rezyduje w Glasgow. To ona właśnie jest sprawczynią tej niebywałej płyty.
Ograniczenia budują tu muzykę. Asceza formy jest silnie dopracowana i utrzymywana w ryzach przez Rossi. Prawie każdy utwór jest wynikiem okiełznania rozmachu i dopracowanego konceptu. „Demetra”, która otwiera zestaw, składa się z czytelnych repetycji wraz z nałożonymi na siebie głosami. Delikatne pociągnięcia melodii czy powolne frazy to tylko techniczne aspekty. Stąd nie bierze się jej siła. Wszystko zaszyte jest w ekspresji, nieco depresyjnej, delikatnie mrocznej, ale wciągającej. Same kompozycje składają się z prostych elementów. Poukładane harmonie nie należą do skomplikowanych, a jednak Rossi potrafi zbudować z nich coś całkiem nowego.
Przez „Mesikaammenen Veisu” dostaję ciarek wielkości kraterów. Niemal liturgiczny charakter wyśpiewywanych fraz, którego tło stanowi przelewająca się w tle woda. To nagranie wymagało kurczowego trzymania się pomysłu i żelaznej konsekwencji twórczej. Wywołuje to poczucie intymności. Wręcz sprawia, że odbiór tych kompozycji będzie mocno indywidualny, gdyż nie jestem w stanie wymyślić sobie grupy docelowej dla nich. Wpływ północno-europejskiej kultury słychać w „Elektrze”. Postukiwanie kamieni przypomnieć może o korzeniach muzyki. Ograniczanie ilości dźwięków to jej specjalność.
Natura odciska swoje piętno na płycie. Odgłosy wody wraz z jej otoczeniem tworzą aurę rozedrgania i tajemniczości („Avainsana”). Swoją drogą to interesujące z ilu dźwięków można uzyskać muzykę. Eksperymentalna forma przemienia się za pomocą elektronicznego beatu. Nie wpływa to zasadniczo na sposób śpiewania wykonawczyni. Maria Rossi pilnuje, żeby to jej świat był tu w centrum uwagi. Emanuje z niej magnetyczna siła, która przykuwa do głośnika. Znów muszę się powtórzyć. Rozłożone na czynniki pierwsze, składniki użyte do tego utworu, nie są czymś nowym. Wszystko spina i odmienia ten wokal. Każda z warstw jest inna, użyta w sposób nieskrępowany, co prowadzi do poczucia dezorientacji.
Całość domykają dwie, znakomite kompozycje – „Huhuilu” oraz „Totean”. W pierwszym wkracza magia. Proszę wybaczyć to dziecinne określenie, ale plastyczność utworu do takich porównań właśnie skłania. Plemienno-kosmiczne rytmy są ścieżką dźwiękową do tego, dziwnego obrzędu. Nawet nie chodzi o jakąś tam pochwałę relaksu, ale raczej o wejście w stan transu podszytego niesprecyzowanym mistycyzmem. Drugi natomiast wyraziście odstaje od pozostałych. Podkręcony eksperymentalizm bazujący głównie na efekcie oscylatora. Najmocniej syntetyczny, prowadzący w inny jeszcze wymiar. W ten, nieporadny sposób starałem się opisać płytę nieopisywalną. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest po prostu jej przesłuchanie i udanie się na wycieczkę do swojego wnętrza.
Night School | 2018