Wpisz i kliknij enter

Julek Płoski – śpie

Coś nowego.

„Urodzony w 1998 roku” – wystarczył rzut oka na początek tekstu o Julku Płoskim, aby moje bezwzględne szare komórki nazbyt szybko uświadomiły mi, że oto znów przychodzi mi opisywać album wydany przez kogoś nie tylko młodszego ode mnie, ale urodzonego w latach 90. Tyle o mnie, bo bohaterem dzisiejszej recenzji jest Julek Płoski autor płyty „Tesco”, która doczekała się szeregu analiz i była szeroko komentowana. Pomimo jeszcze innych działań, nie tylko na polu artystycznym, ale również wydawniczym, w końcu przyszedł czas na drugi album solowy.

W zeszłorocznym wywiadzie powiedział Emilii Stachowskiej, że „głębiej wchodzę w abstrakcyjne brzmienia, które wymykają mi się spod kontroli, a to mnie bardzo cieszy, bo utraty kontroli uświadamiają mi, jak wiele jeszcze nie umiem”. No chyba jednak sporo się nauczył, ponieważ „śpie”, składający się z dwunastu utworów, brzmi raz, że inaczej niż „Tesco”, a dwa, że nieokiełznana fantazja jego twórcy została podbudowana umiejętnościami twórczymi. Choć wyraźna potrzeba znalezienia unikalnego języka muzycznego wciąż stanowi jego idée fixe.

Właściwie wkraczamy do świata bez etykietek czy nazw. Owszem mogę się pokusić o naklejenie etykietki z napisem „muzyka eksperymentalna” na naczynie, w którym się znajdujemy, ale to raczej wskazówka niż mapa. Drugą wskazówką jest tytuł płyty „śpie”, co kieruje nas w rejony podświadomości. Płoski ciekawie łączy ekstrawagancję z duchologią („ja wszystko”) albo idzie w kierunku niekontrolowanej abstrakcji i robotyki („ja osoba która lubie”). Mnie najbardziej fascynują kolaże dźwiękowe na sterydach, w których post-industrial zbiega się z ekstremalną muzyką taneczną, a dodatkiem są całkiem minimalistyczne momenty („ja tata”).

Szczególnie dobrze jest, gdy nasz bohater zwalnia („ja mama”) albo buduje napięcie strachem podszyte, które obraca w żart i idzie potańczyć („ja wszystko”). Żeby było jasne „śpie” równocześnie jest denerwującym i nieznośnym albumem, którego sens łatwo obraca się w nonsens. Wszakże kończy go wyraźne beknięcie. W próbie poradzenia sobie z tym albumem trzeba sięgnąć po pojęcie radosnego obłędu, którego uosobieniem mógłby być utwór „papapapapapapapapppp”. Mój wyraźny problem z precyzyjnym określeniem estetyki płyty wynika z tego, że Płoski za nic ma konwencje i nagrał „coś nowego”. Nawet jeśli nie ma w tym sensu, to być go tu nie musi. Przecież już poeta stwierdził, że „wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie”.

Gin&Platonic | 2019
Bandcamp
FB
FB G&P







Jest nas ponad 16 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy