Niknąc w niepamięci.
To już jedna z legend nowoczesnej elektroniki. Kiedy w połowie lat 90. pochodzący z Dusseldorfu inżynier dźwięku Stefan Betke zaczął pracę w jednym ze studiów nagraniowych w Berlinie, przypadkowo uszkodził znajdujący się na jego wyposażeniu analogowy filtr Waldorf 4-Pole. Usłyszał wtedy tak oryginalnie zdeformowane dźwięki, że zainspirowały go one do tworzenia bazującej na nich muzyki. Tak narodziły się pierwsze nagrania niemieckiego speca od masteringu, które na cześć owego urządzenia zaczął firmować szyldem Pole.
Trzy pierwsze płyty Betkego, które ukazały się w latach 1998 – 2000 nakładem hamburskiej wytwórni Kiff SM, zrewolucjonizowały spojrzenie na dub. Zawierały bowiem typowo jamajskie brzmienia – ale przefiltrowane przez doświadczenia estetyki glitch, zamieniającej dźwiękowy defekt w naczelną zasadę tworzenia muzyki. Tego rodzaju eksperymenty przeprowadzał już Markus Popp jako Oval, ale odbywały się one na terytorium bardziej abstrakcyjnej muzyki ambient. Betke wykorzystał natomiast te idee do stworzenia zaskakującej wersji dubu.
Na efekty jego dokonań nie trzeba było długo czekać: ślady fascynacji trzema pierwszymi płytami Pole’a nosi mnóstwo nagrań, które powstało na początku minionej dekady – choćby te firmowane przez Deadbeat czy Vladislava Delaya. Betke sam zagospodarował część tej sceny, pozyskując działających nań artystów dla swej własnej wytwórni Scape, która funkcjonowała od 1999 do 2010 roku. Wydawała ona także albumy Pole’a – bardziej minimalistyczny od poprzedników „R” czy śmiało wkraczający na eksperymentalne terytorium „Steingarten”.
W międzyczasie Betke nawiązał współpracę z brytyjską wytwórnią Mute. Pierwsza płyta, którą przygotował dla Daniela Millera była zaskoczeniem – „Pole” z 2003 roku flirtował bowiem śmiało z hip-hopem spod znaku Anticon, wykorzystując raperskie rymy Fat Johna. Te jednorazowy wyskok nie był zbyt ciepło przyjęty przez fanów projektu, nic więc dziwnego że Betke skoncentrował się potem znowu na dubie. Tak jak na najnowszym albumie swego projektu, nagranym dla Mute – „Fading”.
Osiem znajdujących się na nim nagrań to różne wariacje na temat jamajskiej stylistyki. Tym razem muzyka Pole’a jest mocno zanurzona w psychodelii – i przekonuje nas o tym już otwierający płytę „Drifting”, który wnosi ze sobą na album eteryczną i zawiesistą elektronikę. Podobnie wypada umieszczony na finał utwór tytułowy: znajdujące się w jego centrum świetliste dźwięki klawiszy brzmią jakby były odtworzone od tyłu, tworząc odrealniony nastrój zawieszenia między snem a jawą.
Betke miał zawsze lekką rękę do minimalowych konstrukcji dźwiękowych – i dostajemy tutaj takie w „Erinnerung” i „Traum”, gdzie wijące się wolno strumienie analogowych brzmień są uzupełnione zredukowanymi breakami i wyciszonymi pulsacjami basu o bardzo oszczędnym tonie. W „Tangente” i „Tolpel” dubowe rytmy zostają upstrzone glitchowymi szumami i trzaskami, natomiast w „Roschen” i „Nebelkrache” dostajemy hipnotyczny trip-hop, który podszywają niemal jazzowe dźwięki, zapożyczone z klasycznej trylogii Pole’a z lat 1998 – 2000.
Inspiracją do nagrania „Fading” była dla niemieckiego producenta choroba jego matki. Starsza pani skończywszy 91 lat zaczęła powoli tracić pamięć. Betke z fascynacją obserwował jak wspomnienia z jej długiego życia zaczynają się mieszać i powoli zanikać w nicości. Tak jest też muzyka z nowego albumu Pole’a: amorficzna, fragmentaryczna, gasnąca. Jest w tym jakieś piękno – i te osiem nagrań z „Fading” wydobywa je w sugestywny sposób. Dlatego ostatni album Betkego można z powodzeniem postawić obok najlepszych dokonań tego artysty.
Mute 2020
A mnie zastanawia, dlaczego na nowym Pole jest tak dużo Murcof. Traum czy Roschen dzięki swojej filmowości śmiało mogłyby pojawić się na płytach Meksykanina. Dobry album. Taki przebojowy, by nie powiedzieć – evergreenowy.
No nie, przykro mi, ale tego albumu nie da się postawić obok jego kanonicznych dzieł. Bardzo skonwencjonalizowana elektronika, a odwołań do demencji nijak doszukać się tutaj nie da. Pozostają one jedynie na papierze, w sferze sztampowej informacji prasowej o źródłach inspiracji. Żeby była jasność – to całkiem przyjemny materiał i znakomicie się go słucha, ale nie wyróżnia się niczym szczególnym, czego właśnie oczekiwalibyśmy po temacie, prestiżu artysty i całkiem świetnej okładce (tyle że zaprojektowanej do idei, której w tych nagraniach nie ma). Niedoścignionym wzorem w „udźwiękowianiu demencji” pozostanie Basinski, a Betke może tylko chwalić się nieskazitelnym warsztatem i zasłużoną legendą nowatora. Ale w tej chwili nie zostało jej wiele.