Wpisz i kliknij enter

RF & Lili De La Mora – Eleven Continents


Lili jest nowa. Na jednych fotach wygląda jak pani z ZUSu, na innych jak swobodnie seksowna panna z karaibskiej plaży. Śpiewa bardzo ładnie, dokładnie tak jak się spodziewamy po wokalistce w latach 2005 – 2007: słodko, niewinnie, dziewczęco, jedynie momentami zwracając się w stronę hiperimidżu Liz Phair z wściekłych początków kariery. To, co siedzi we wnętrzu naszej małej umieszczone zostało na okładce płyty: efemeryczna lalka spacerująca po parku w jeden z ostatnich słonecznych dni tej jesieni. Zbiera liście i sobie marzy.
Lili jest w jednej czwartej wielce indie, w ćwiartce człapie trochę emo, a w połowie daje złudzenie obcowania z realnym shoegazem, głównie ze względu na niezwykłe operowanie głosem, jakby skrojonym dla zastąpienia Bilindy Butcher. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy. Samym słodkim „lalala” i machaniem łapką nad strunami nie osiąga się albumu tak dobrego. Wiadomym jest jej również, że wzbudzenie w wymagającym odbiorcy czegoś na kształt potrzeby ukrycia się we własnym kłębuszku i sturlania się do basenu herbaty, to niestety nightmare mode w Quakeu. Spójrzmy na tego RF. Tego mrocznego człowieka, który za tym wszystkim stoi i nie wpuścił, jak na dżentelmena by przystawało, Lili do pierwszego członu nazwy projektu. Trudno się dziwić. Ryan Francesconi ma na swoim koncie dwie świetne płyty, brał również udział w nagraniach Joanny Newsom, którą zresztą namówił na rejestrację dźwięków harfy do jednego z numerów na „Eleven Continents”.
Płyta jest finezyjnie jesienna. Shoegaze wokalu to wcześnie opuszczona plaża, akustyczne melodie to zatopienie w myślach przy herbacie, kominku i miłym towarzystwie, a ledwo wykrywalne elektroniczne inkrustacje to te listki spadające, te pierwsze kwiatki szronu u dołu szyb i pierwszy nastroszony wróbelek. Łatwo jest się przekonać, że właściwie wszystko zależy od tej detalicznej, subtelnej elektroniki. Dzięki niej możemy mówić o wyważonym minimalizmie, zamiast o świszczącym szkielecie budynku. Gdy dzwoneczki gwarzą ledwo zauważalnie ze śpiewem Lili – tak to ten moment, gdy jestem w stanie uwierzyć w całość wydawnictwa, które przecież nie jest niczym takim szczególnym. Ot, miła płyta. Czasem wręcz kryształowość, z jaką wyprodukowano gitarę wkurwia, drażni zatoki i skroń, ale jakoś trudno się oderwać. Bo jest to wszystko takie niewinne i ładne. Fleciki, tycie opiłki pianinek, chroboty i zapętlone loopy klikań nurzają całą resztę w odświeżającym płynie, który się do niej klei, nie spływa całkowicie. Tak nawilżone i lśniące dźwięki nabierają seksownego, magicznego połysku. Coś hipnotyzującego jest w pierwszej frazie, jaką wyśpiewuje Lili – kiwam głową i szepczę, że ok. Budzę się na „Fascinated”, bo uśmiecham się kumając, że mogę pocałować ją dalej niż w ramię.
I tak budzę się i zasypiam, budzę się i zasypiam. W końcu budzę się i całą skórę mam zrobioną ze swetra. Jestem miękki, ciepły i rozmarzony, ale gdy się wtulisz, chyba jednak będę gryzł. Mogę też jednak się rozmyślić, bo przecież ta płyta kręci się w diskmenie zatrważająco szybko. Czas płynie przyjemnie i uroczo, tak, że nie zauważa się właściwie przeskakiwania kawałków. Utkane z wiatru, muszelek i liści, utwory kłębią się delikatnie jak poskręcane ze sobą łodyżki ususzonych w książkach polnych kwiatów. Nie ma na całym albumie ani jednego uderzenia, bitu, żadnego kosmicznego tempa drumnbassów – przypomnij sobie wrażenia z Son of Evil Reindeer Reindeer Section albo Quiet is the New Loud Kings of Convenience. To właśnie te klimaty przytulania się pod puchową pierzynką ze stałym dostępem do słonecznej herbaty.
Co pogodniejsze momenty z dorobku Mandalay albo solowej Nicoli Hitchcock są również na miejscu. Czyli młodzi ludzie nadal tworzą coś, co zakorzenione jest nie w agresywnych neo-interpretacjach metod shieldsowskich (A Sunny Day in Glasgow, Deerhunter), ale raczej w tegoż rozmyciach, plamach, czyli potocznie mówiąc w toczeniu kuli. Ze śniegu i wełny. Jeśli nie obce są wam wczesne dokonania Cocteau Twins, przekradające się w stronę ambientu pozycje z katalogu 4AD, a niektóre z true shoegazowych rzeczy jeżą się na was – nie ma już sprawy. Możecie sobie posłuchać Eleven Continents.
2007







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
BAsia
BAsia
16 lat temu

Filipie Szałasku kocham cię za tę skórę zrobioną ze swetra!!! Czegoś takiego nie przeczytałam od baaaardzo dawna. Dzięki.

F.
F.
16 lat temu

No, RF to jest typ. Pewnie kojarzysz jego solowe dokonania, więc zwrócę uwagę na projekt, w którym uczestniczy(ła?) Lili: http://www.myspace.com/theyearzero

Nie tak dobre, ale na pewno miłe, no i to kolejna randka z jej głosem 😉 Dzięki za miłe słowa, aloha!

paide
paide
16 lat temu

wreszcie udało mi się przesłuchać tą płytkę. jest świetna. nastrojowa. delikatna. subtelna. nic narzucającego się. rf stanął na wysokości zadania. muzyka jest wspaniałym tłem dla snujących się wokalnych historii. dzięki za recenzję, która skłoniła mnie do odsłuchu. pozdrawiam!

F.
F.
16 lat temu

Spójrz na okładkę – jest słodka aż do rozczulenia. Laleczka nie uśmiecha się delikatnie tylko dlatego, że uśmiechanie się na frontlayu nie jest modne.
Na Eleven Continents nie znalazłem ani krzty ciemności – podobnie jak na
Quiet Is the New Loud Kings of Convenience, także i tutaj smutek, refleksja i samotność przybierają formę smuteczków, lekkich narzekań, które się rozpraszają po zrobieniu czegokolwiek, co sprawia przyjemność.

laudia
laudia
16 lat temu

pomysłowo-tak, ale czy zachęcająco? Jak na mój gust, są tu o dwie łyżeczki cukru za dużo…

b.
b.
16 lat temu

az chyba sprawdze o co chodzi z ta herbata… 🙂

F.
F.
16 lat temu

Oczywiście subiektowność opinii wchodzi w grę, fajnie, jak do płyty można podejść na sto sposobów. Pozdro!

vesper
vesper
16 lat temu

z tego co dane mi było odsłuchać na myspace ten utwór robi największe wrażenie. zresztą ja nigdy nie działam z automatu .

F.
F.
16 lat temu

W tytułowym utworze uczestniczy Newsom, więc myślę, że każdy słuchacz i recenzent z automatu uznaje ten kawałek za najlepszy, jakby renomowany . Moim zdaniem wybija się on ponad resztę tylko bogatszym instrumentarium i pewnością siebie, a brak mu jednak, pomimo spójności z resztą materiału, tej niewinności i uroku.

vesper
vesper
16 lat temu

pomysłowa recenzja, z tego co słyszałam najwięcej uroku ma w sobie tytułowy kawałek.

paide
paide
16 lat temu

bardzo zachęcająco napisane, gratuluję, i szukam tego przyjemnego sweterka dla uszu.

Polecamy