Jakub Lemiszewski jest przykładem na to, że jeden człowiek może nagrać wszystko, a także o wszystkim można z nim porozmawiać. Poniżej rozmowa o muzyce, szybkości i kulturze internetu.
Emilia Stachowska: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że Twoja historia muzyczna jest „długa i kręta”. Opowiedz o niej coś więcej.
Jakub Lemiszewski: Pierwszym gatunkiem muzycznym, który tak naprawdę mnie zainteresował, był black metal. To było jakoś w gimnazjum. Bardzo wtedy chciałem nauczyć się grać na gitarze, ale tak, żeby grać własne utwory. No i nagrywałem z kolegą z klasy jakieś demówki na komputerze, na mikrofonie od Skype’a. To są rzeczy, które nigdy nie ujrzą światła dziennego, ale to były takie moje pierwsze muzyczne próby. Później – wiadomo – zacząłem muzyką interesować się szerzej, doszły do tego takie inspiracje, jak Sonic Youth, czy My Bloody Valentine i tego typu rzeczy. Od zawsze też bardzo chciałem mieć zespół, grać z zespołami, no i tak mniej więcej od czasów liceum zacząłem poszerzać swój zakres działań. Spotykałem się z ludźmi, zaczęły powstawać pierwsze składy, na przykład instrumentalne A Hole in Silence i shoegaze’owe Social Cream. Od projektu do projektu wszystko zaczęło mi pęcznieć. Wydaje mi się, że ta ewolucja, pomimo tego, że przechodziła przez różne gatunki, była całkiem konsekwentna, naturalna i jednak łagodna.
Zgodzisz się z takim twierdzeniem, że te szerokie gusta muzyczne, zahaczające o najróżniejsze gatunki, są charakterystyczne dla pokolenia „wychowanego” na RateYourMusic i Last.fm?
Tak, coś w tym jest. Nigdy nie pociągała mnie jakaś taka ścisła subkulturowość w muzyce. Zawsze wybierałem z różnych rzeczy to, co po prostu mi pasowało. Na przykład nigdy nie widziałem konfliktu między słuchaniem rapsów i Burzum. Prawda jest też taka, że te konteksty, które narosły wokół różnych nurtów, czasem wręcz przeszkadzają mi w odbiorze muzyki. Staram się słuchać muzyki bezkontekstowo – dzięki takiemu podejściu można bez żadnych dysonansów włączyć sobie, no nie wiem, jakiś black metal, a od razu po nim, dajmy na to, DJa Rashada.
Mam jednak wrażenie, że twoja muzyka jest powiązana z kontekstami nie tylko muzycznymi, ale szerzej, okołokulturalnymi. Współpracujesz z miejscami, które nie są tylko klubami muzycznymi, ale pełnią rolę pewnego rodzaju niszowych, oddolnych i lokalnych centrów kultury.
O, bardzo ciekawy wątek. Wiesz, nigdy nie miałem tak, że myślałem sobie: „O, wejdę w to środowisko, w tym chcę działać”, czy coś takiego. To wszystko wydarzało się raczej spontanicznie. Tu się ktoś pojawiał, tu zagadywał, tu znajomy wciągał mnie w swoją grupę znajomych – w taki sposób zawsze się to toczyło. Ale muszę przyznać, że jednak czuję się bardzo mocno związany ze środowiskiem Eufemii, która już nie istnieje. To właśnie tam, w tamtym czasie zacząłem robić rzeczy szalenie intensywnie, pojawiało się naprawdę dużo nowych projektów. To w ogóle był dla mnie ważny moment w życiu, bo wyprowadziłem się z Poznania i przeprowadziłem się do Warszawy z taką myślą, że „okej, od teraz chcę robić tylko muzykę, na tym chcę się skupić”. No i poznałem tam ludzi tak samo zdesperowanych jak ja. [śmiech] Oczywistym jest, że to właśnie dzięki tej „desperacji”, dzięki wspólnemu celowi, udało się tak wiele zrobić.
Bardzo wielu artystów z Poznania mówiło, że nie chcą wyjeżdżać do Warszawy, że chcą tworzyć w swoim rodzinnym mieście, a ostatecznie spora część z nich wyjechała do stolicy. Jak to było w twoim przypadku?
[śmiech] Tak, faktycznie, kiedyś mówiłem, że nie wyjadę z Poznania, a jednak wyjechałem. Prawda jest jednak taka, że Warszawa bardzo mnie zmęczyła. To takie miasto, w którym wszystko dzieje się za szybko, jest duża presja, a poza tym nieporównywalnie łatwiej jest żyć jako biedak w Poznaniu, niż jako biedak w Warszawie. No a wiadomo, że to, czym się zajmuję – lub czym zajmują się podobni do mnie ludzie – nie przynosi bardzo dużo dochodów, nie mam dużo pieniędzy, więc Poznań jest dla mnie po prostu łatwiejszym miastem do przeżycia.
A gdzie łatwiej jest realizować się jako muzyk?
Trochę łatwiej w Warszawie, ponieważ jest więcej ludzi, z którymi można wejść w jakieś konfiguracje twórcze. Jest tam więcej wariatów i desperatów, takie mam wrażenie. Ale też po wielu latach siedzenia w Poznaniu udało mi się znaleźć tutaj, na miejscu, takich ludzi, z którymi mogę realizować śmiałe pomysły i nie czuję się ograniczony. To było tak, że gdy zaczynałem swoją przygodę z muzyką i z graniem w zespołach, trochę denerwowało mnie to, że jestem skazany na nieco przypadkowych ludzi, z którymi muszę współpracować – bo jest ktoś, kto w ogóle może grać i akurat ma czas. Niekoniecznie grałem wtedy z ludźmi, z którymi podzielałem ten sam gust, a to natomiast powodowało sytuacje, w których trzeba było iść na pewne kompromisy. Mimo to, dzięki działaniu już od tylu lat, udaje mi się dobierać do grania osoby, z którymi naprawdę chcę coś tworzyć, a nie takich, którzy po prostu są pod ręką. Wydaje mi się więc, że miasto, w którym działam, nie ma obecnie aż tak dużego znaczenia.
Przejdźmy teraz stricte do twojej twórczości. Przeczytałam w jednym z tekstów o twoich dokonaniach, że „Muzyka Lemiszewskiego nie mogłaby istnieć w swojej formule bez współczesnych kontekstów, szczególnie tych powstałych na hiperłączach”. Tych nawiązań do kultury internetu pojawia się znacznie więcej. Co o tym sądzisz?
To, co ostatnio robię, najbardziej nawiązuje do swoistego pędu cywilizacyjnego, który najbardziej wyraża się w nadmiarze treści, jakie nas otaczają. Nagle możemy wiedzieć wszystko, mamy dostęp do wszystkiego, ale też wszystkiego jest za dużo. Nawet okładka mojej ostatniej płyty, czyli [nielegala], oddaje to przytłoczenie pędzącą rzeczywistością i właśnie jakiś taki myślowy chaos. Wydaje mi się, że to właśnie z tego myślowego chaosu wypluwają się nowe formy, także te, które realizowane są w Internecie lub za jego pomocą. A czy moja muzyka mogłaby funkcjonować bez tego kontekstu internetowego? Nie wiem. Sądzę, że jeśli ktoś ma szeroką wyobraźnię, na pewno dałby radę. Należy jednak zauważyć, że żyjemy w takich czasach, w jakich żyjemy i zapewne dziewięćdziesiąt procent ludzi, którzy dotrą do mojej muzyki, dotrze do nich właśnie dzięki połączeniu z Siecią, tak więc to sprzężenie z Internetem, choć przejawiające się na różne sposoby, zdaje się być całkiem naturalne.
A co to jest „estetyka Tumblra”? Takie określenie też pojawia się w recenzjach.
Wiesz co, tego to akurat sam nie wiem. [śmiech] Być może komuś moja twórczość kojarzy się z jakimiś odmętami Tumblra, czy Zupy (Soup.io – przyp. E.S.)… Może od strony graficznej identyfikacji tego, co robię. Albo jakiś taki specyficzny nastrój. No nie wiem, dla mnie to może mieć zupełnie inny kontekst, niż dla drugiej osoby. Jakby na to nie patrzeć, te porównania dotyczą po prostu strony z obrazkami.
Właśnie, i tutaj warto przytoczyć kolejny cytat: „Lemiszewski nie przespał nowych trendów w muzyce tanecznej, ze zręcznością żongluje też motywami memicznej kultury post-internetowej”.
A to całkiem ciekawa rzecz, bo myślę, że poza pewnymi nieśmiałymi nawiązaniami właśnie w tej sferze graficznej, czy też muzycznymi nawiązaniami do pewnych nurtów, nic takiego szczególnego, co można by podpiąć pod kulturę internetową, czy też post-internetową, w mojej twórczości się nie dzieje. Bardzo lubię to, co robi wytwórnia Orange Milk Records, to jest według mnie obecnie najciekawsza inicjatywa, jeśli chodzi o takie futurystyczne klimaty, no i tam, w jakichś wizualnych aspektach, na przykład teledyskach, jest nawiązanie do tego chaosu informacyjnego, pędu życia, przerostu pewnych symboli. Tam to jest zdecydowanie bardziej wyraźne, niż u mnie.
„Lemiszewski tworzy muzykę dla pokolenia spędzającego czas przed ekranami, wychowanego na wielopiętrowej ironii i informacyjnym przeładowaniu”. Kolejny cytat i znów nawiązania do technologii i „post-wszystkiego”.
No tak, z tym się zgodzę, rzeczywiście chodzi mi o to, aby oddać w swojej muzyce stan tego przeładowania informacyjnego. Żyjemy w dziwacznej rzeczywistości, ludzie nigdy nie żyli tak szybko, dlatego muzyka w pewien sposób musi rejestrować te wszystkie zjawiska i ten ogólny klimat. Nie ukrywam jednak, że chciałbym za pomocą mojej twórczości zaproponować jakieś wyjście z tej sytuacji. Sam ciągle szukam rozwiązań, ale zależy mi na tym, aby w tym chaosie odnaleźć jakąś harmonię. Trzeba też zwrócić uwagę na to, że to nie są czasy, które sprzyjają przyjmowaniu twardych stanowisk i niezmiennych postaw, ponieważ wszystko zmienia się bardzo szybko. Zdarza się, że nie można ustać w miejscu. Jest ciężko. [śmiech]
Wracając do post-ironii – czy to właśnie do tej koncepcji nawiązujecie wraz z Mikołajem Tkaczem w waszych wspólnych projektach?
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że my z Mikołajem jesteśmy całkiem poważni, my robimy to jak najbardziej na serio, tylko posługujemy się językiem, który może sprawiać wrażenie śmiesznego. Nam chodzi o to, aby nie mówić o emocjach, ale je przeżywać. Możliwe, że w sposób, który jest nieco ekscentryczny, być może ludzie nie są do tego przyzwyczajeni. Ehh hahah jest w tym doskonałe, właśnie w swoich memach, czy innych produkcjach, bo mówi o sprawach totalnie poważnych, o subtelnych przeżyciach, w sposób który jest… No właśnie, jak go nazwać? Za pomocą obrazków, które pozwalają zbudować sieć skojarzeń tak, aby przekaz był w pełni zrozumiały.
Która estetyka jest w takim razie ci najbliższa? W której poruszasz się najbardziej swobodnie?
To jest trudne pytanie, ponieważ sam chciałbym znaleźć ten klucz estetyczny, który najbardziej mi odpowiada. Cały czas go szukam, szukam nowych rozwiązań i chcę cały czas znajdywać coś nowego. Między innymi po to, by poczuć świeżość i złapać coś, co będzie unikalne. Prawda jest taka, że obecnie zajmuję się różnymi rzeczami, ale nie mogę powiedzieć, że któraś z nich jest moją ulubioną. To tak, jakby mówić, że jedno dziecko się bardziej kocha, a drugie mniej. Nawet, jeśli tak jest, to nie powinno się o tym mówić głośno. Rzadko zdarza się też, że wymyślam koncept przez dwie, trzy godziny – raczej wolę najpierw coś nagrać, posłuchać tego i zrozumieć jakie intuicje to we mnie wywołuje, a później dopiero obudować to jakimś delikatnym kontekstem. Muzyka jest dla mnie pierwszym językiem, tym wiodącym, podstawowym – pozostałe formy, te aspekty wizualne i tego typu sprawy pojawiają w drugiej kolejności.
Jest jakiś gatunek muzyczny, po który nigdy byś nie sięgnął?
Nie, nie ma takiego. Nawet po disco polo sięgnąłem, tworząc duet Duel Top. No, może po power metal bym nie sięgał. [śmiech]
Tak właściwie, to dlaczego sięgnąłeś po disco polo?
Disco polo to muzyka, która operuje kluczem zrozumiałym dla bardzo wielu ludzi, dzięki czemu za pomocą tej estetyki można przemycić treści, które są, nazwijmy to tak, dziwne. To taki koń trojański, albo puszka Pandory. Poza tym, zabawa kontekstami jest fajna, ciekawa. Niby disco polo, a nagle wsadzasz tam wyrafinowane harmonie, albo dajesz smutny tekst do wesołej muzyki.
Od shoegaze’u po disco polo, a po drodze przerwa na footwork. Dziennikarze piszą, że dostarczasz treści niczym „feed na ekranie smartfona”. Skąd bierzesz energię na to wszystko?
Postawiłem wszystko na jedną kartę. Wiem, że muzyka to jest to, co umiem robić najlepiej. Nie wyobrażam sobie jej nie robić tak samo, jak nie wiem, jak to jest robić coś, co nie jest muzyką. Ciągle działam, ciągle w czymś dłubię. Muzyka jest moją pracą. Wiadomo, zdarzają się przestoje, czasem czuję niemoc i wydaje mi się, że nie dam rady nic więcej zrobić, bo wszystko już było, ale te momenty kryzysu są czymś całkiem naturalnym. Na przykład takim momentem kryzysowym jest to, że nie mam teraz gdzie grać, bo jest okres wakacyjny, dość ciężki dla takich grajków jak ja. Sporo ludzi wyjeżdża z dużych miast, rozjeżdża się do domów, dużo miejsc zniknęło, zakończyło swoją działalność. To smutna sytuacja, a trudno ją zmienić, przynajmniej nagle, tak od razu. Trzeba więc organizować się samemu. W Poznaniu powoli konsolidujemy się wokół grupy Miłość Krąży – póki co działamy w Minodze i tam organizujemy koncerty, ale jakieś większe efekty naszej współpracy pewnie będą zauważalne tak za rok.
Wspomniałeś, że organizujesz koncerty, na Facebooku napisałeś, że od ponad miesiąca jesteś w rozjazdach grając z zespołami na żywo, ale mówisz też, że brakuje ci już elektroniki.
Tak, to prawda. To jest tak, że mam takie cykle, powiedzmy co dwa miesiące, no i teraz brakuje mi tego, żeby pograć bardziej elektronicznie. Chciałbym więcej i częściej tak grać. Smutna prawda dotycząca bycia w trasie z zespołami grającymi na przykład gitarową muzykę jest taka, że jest to bardzo męczące dla organizmu. Pieniędzy też nie ma z tego wielkich. Jeśli wyjdzie się na zero, to jest to ogromny sukces. Naprawdę można się zmęczyć: kilkanaście miast jedno po drugim, granie z pełnym zaangażowaniem, noszenie sprzętu, spanie u znajomych, cały czas w ruchu. Masz świadomość, że dobrze się zagrało, było super i ludzie tego potrzebowali, ale też po takim maratonie chciałoby się pożyć godnie, na przykład przez tydzień.
Znalazłam recenzję, w której pojawia się takie zdanie: „[nielegal] to nagranie które bezceremonialnym kopniakiem wywarza drzwi z napisem standardy, kanony, konwencje, aby z hukiem dobijać się do następnych, tym razem z napisem >>muzyka przyszłości<<”. Czujesz na sobie presję? Niektórzy okrzyknęli cię wręcz wizjonerem.
Wiadomo, bardzo mi to schlebia, że zostało to docenione, ale fakt-faktem, zaczynam czuć na sobie pewną presję. Kiedy zacząłem tworzyć muzykę elektroniczną, w ogóle nie przejmowałem się tym, komu i czy w ogóle się to spodoba, jak to zostanie odebrane. Działałem wtedy znacznie swobodniej. Teraz częściej myślę o tym, że materiał będzie słuchany przez recenzentów, że dotrze on do setek ludzi, a ja nie chcę ich zawieść. To jest trudna sytuacja, ale staram się nie myśleć o tym, za to bardziej skupiać się na tym, aby to było ciekawe, aby nie zanudzić słuchacza. Życie jest zbyt krótkie, aby grać nudną muzykę.
Rozmawiamy o twojej muzyce, ale powiedz – czego obecnie słucha człowiek, który słucha wszystkiego i nagrywa wszystko?
Ostatnio zaczął przytłaczać mnie hałas, mam też coraz mniejszą cierpliwość do wtórnych rzeczy, które mi się nie podobają lub podobają średnio. Obecnie ogromną przyjemność sprawia mi słuchanie włoskiego kompozytora muzyki filmowej Piero Piccionego. Oszalałem na punkcie albumu „Camilie 2000” (1969 rok) to zdecydowanie najlepsza rzecz, jaką mogę z czystym sercem polecić wszystkim znerwicowanym ludziom tego świata. Bardzo elegancki lounge/jazz/bossanova/tropicalia z wyraźnie wyczuwalnym życiodajnym słońcem.
Kolejną ostatnio katowaną przeze mnie płytą jest „Soundtracks for living” (1996 rok) grupy The Gentle People. Na albumie od pierwszej do ostatniej chwili panuje klimat BEZWGLĘDNEGO relaksu. Sporo jest tam również półsennego majaczenia, podskórnych niepokojów i czułej elegancji. Długa i piękna wyprawa. Idealny album do spania na tylnym siedzeniu w samochodzie, który jedzie gdzieś hen daleko.
Z takich relaksacyjno-kontemplacyjno-minimalistycznych klimatów polecam Hiroshiego Yoshimure. Gość nagrywał wspaniałe ambientowe albumy, bardzo zgrabne. Poza tym w ogóle uwielbiam japońską muzykę z lat 80. Szczególnie mocno chciałbym tu polecić Haruomi Hosono – album „S-F-X” to perełka muzycznego futuryzmu – powstał w 1984 a brzmi jak najnowsze rzeczy od Oneothrix Point Never. Podziwiam tam niesamowicie celne intuicje dotyczące przyszłości. A z innych rzeczy z tamtych czasów i miejsca to polecam np: Miharu Koshi, Mariah, Takako Mamiya.
Muzyki elektronicznej ostatnio staram się słuchać trochę mniej, żeby nie sugerować się za bardzo rozwiązaniami brzmieniowymi i kompozycyjnymi innych artystów. Jednak z tego, co ostatnio mi się najbardziej podobało, mogę gorąco polecić najnowszy album amerykańskiej Jlin zatytułowany „Black Origami”. Bardzo podoba mi się tam podejście do rytmu i brzmienia, najlepsze w jej muzyce jest to, że mimo niesamowitej gęstości rytmów udaje się zachować klarowność i przestrzeń – to jest coś nad czym sam pracuję.
Inny projekt, który bardzo mi się spodobał w ostatnim czasie to Second Woman (udzielają się tam goście z Telefon Tel Aviv oraz Belong). Bardzo abstrakcyjne rytmy połączone z nieśmiałymi przebłyskami błogości. Mocno działa na wyobraźnię.
Z tegorocznych wydawnictw bardzo lubię album Darrena Keena „It’s Never Too Late To Say You’re Welcome”. Dużo barwnych harmonii i raczej minimalistycznych rytmów, trochę wodzenie słuchacza za nos. W ogóle jestem fanem wytwórni Orange Milk Records. Uważam, że jeśli jest jakaś wytwórnia, którą bezwzględnie warto śledzić pod kątem najświeższych futurystycznych wynalazków to jest to właśnie najodpowiedniejszy adres.
A tak poza tym, to mam dużo dźwiękowych zauroczeń, na przykład: „Symfonia Leningradzka” Szostakowicza, marczak n’ kamzel „śmiejżelki”, Alibabki – Złota Kolekcja, Cowgirl Clue – „Limelite”, Gang Gang Dance – „Saint Dympha” (kawałek „Vacuum”, słodki Jezu jakie to jest dobre), Цукор Біла Смерть – Велика ріка Хєнь-Юань, Lietuvininkų liaudies daina – Pirš man iš Danskos, ольга восконьян – Автомобили, Foodman – „Mid Summer Night”, Lucy – „Touch The Pond”… długo by tak można.
Dmitri Shostakovich – Symphony No. 7 „Leningrad”
Gang Gang Dance – „Vacuum”
Foodman – „Mid Summer Night” (feat. Diskomargaux)
A muzyka na żywo? Jaki koncert zrobił na tobie ostatnio największe wrażenie?
Mówiąc szczerze, jestem wybredny i rzadko natrafiam na rzeczy, które całkowicie bardzo mi się podobają. Na pewno bardzo polubiłem muzykę toruńskiej Jesieni – zjechaliśmy z nimi niedawno kawałek świata. Chłopaki poza tym, że są wspaniałymi kompanami w najdalszych z podróży, to grają niesamowicie dopracowane noise-rockowe koncerty. Lubię nastrój, który tworzą w czasie grania. Na trasie mieliśmy też okazję wystąpić ze znakomitym argentyńskim projektem Ricarda Cometa. Duet brzmieniowo przypominający nieco nasze polskie The Kurws. Gitarzysta grał na gitarze bardzo wymyślną techniką, z kolei perkusistka grała intrygujące, nietypowe rytmy. Z muzyki elektronicznej, to ostatnio tak na serio zachwycił mnie występ projektu o nazwie „MUZA DO FURY” w ramach ostatniego showcase’u MAGII – to było bardzo radykalne podejście do zagadnienia ‚puszczania muzyki w klubie’. To był ultrafuturystyczny, wygięty i przesterowany trap. Występ polegał na tym, że po prostu zostało puszczone nagranie, a ‚tajemniczy artysta’ zaczął chodzić w kominiarce po klubie. Było w tym dużo prymitywnej energii co bardzo mi się podobało. No i w ogóle, to co dzieje się teraz w MAGII to chyba najciekawsze rzeczy obecnie pod względem twórczych poszukiwań.
Jesień – „Czarnoksiężnik w Amoku”
Ricarda Cometa – „Los animales”
LSO – ❤ (8zł ¬ ehh hahah ¬ WSZYSTKO remix)
I na zakończenie: jakie masz plany na najbliższy czas? Nad czym obecnie pracujesz?
Dosłownie za moment jadę nagrywać drugi długogrający album ze Złotą Jesienią w charakterze basisty i gitarzysty. To jest bardzo ważna sprawa, mieliśmy to zrobić już dawno, ale ciągle coś się przesuwało. Poza tym pracujemy z Robertem Śliwką nad noisową operą „Martwy Chłopczyk”. Niedawno wystawiliśmy pierwszy akt i spotkało się to z bardzo dużym entuzjazmem. To będzie taka rzecz, która trochę nawiązuje do klasycznej tragedii greckiej, bo mamy chór i tragiczną historię, a z drugiej strony są tam różne dziwne hałaśliwe rozwiązania muzyczne. Sami zobaczymy, co z tego właściwie dalej wyjdzie. Ponadto kończymy z poznańską ekipą pisanie materiału na długogrający debiut emo-shoegazeowych Gołębi, cały czas piszę też swoje solowe utwory. Szukam jakiejś nowej formy, dużo eksperymentuję ze strukturami kompozycji oraz brzmieniem. W wolnych chwilach szlifuję piosenki dla Duel Top. Mam co robić, tylko – tak, jak wspomniałem – ostatnio jest mi trochę ciężko, bo w wyniku różnych procesów i zmian, kluby w których najczęściej grałem zniknęły z powierzchni ziemi (mam tu namyśli warszawską Eufemię oraz poznański Las). Czuję się przez to jak górnik, któremu zamknęli kopalnię. Chętnie odkryję nowe miejsca, w których mógłbym grywać! To jest rzecz nad którą obecnie najmocniej pracuję.
Współautorem wywiadu jest Bartek Woynicz.
[…] z tego czasem coś doprawdy wyjątkowego na skalę światową. Sprawdźcie co tworzy na przykład Jakub Lemiszewski. To jest […]