Wpisz i kliknij enter

Kiedy dwa zmysły absorbowane są przez jedno źródło, łatwiej o pełne skupienie – rozmowa z Marcinem Szulcem

Marcin Szulc, tworzący pod szyldem Dalekie, to pochodzący z Sopotu producent, który ceni sobie wielopiętrowe narracje i multimedialne formy.

Niedawno wrzucił do sieci swój debiutancki materiał, którego premiera była pretekstem do porozmawiania o tym, czym jest Dalekie, do czego nawiązuje i w jakim kierunku zmierza.

Emilia Stachowska: W internecie nie ma zbyt wielu wiadomości na twój temat. Dostępna jest tylko EP-ka, którą niecały miesiąc temu wrzuciłeś na Bandcampa. Kiedy zacząłeś nagrywać muzykę?

Marcin Szulc: Pierwsze próby były gdzieś w okolicach 2007-2008 roku, nie pamiętam dokładnie. Zacząłem rzeźbić w ścieżkach, które zostały opublikowane przez Nine Inch Nails, aby ich fani mogli robić własne remiksy. Po jakimś czasie zacząłem robić własne rzeczy.

Inspiracje Nine Inch Nails były w nich słyszalne? A może poruszałeś zupełnie inne obszary? Czego wtedy słuchałeś?

Raczej nie były słyszalne, w tym czasie odkrywałem sporo dziwnej elektroniki robionej przez ludzi uzbrojonych przede wszystkim w komputer, a nie wielkie studia i góry sprzętu. To było na wyciągnięcie ręki i dawało poczucie, że tak też się da działać. Słuchałem wtedy sporo muzyki z Ninja Tune czy Brainfeedera, głównie Amona Tobina i Flying Lotusa, jak i reszty tzw. LA Beat Scene. Spore wrażenie zrobił na mnie album „Untrue” Buriala, bo nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś podobnego, a jednocześnie był on idealnym przykładem gościa, który zaszyty gdzieś w swoim pokoju mógł skleić na komputerze coś tak niesamowitego.

Podoba ci się taki sposób pracy nad muzyką? W jakich warunkach działa ci się najlepiej?

To, w jaki sposób pracuję, celowo nazywam rzeźbieniem, bo zazwyczaj jest to czasochłonny proces ciągłych prób i błędów. Często to, co udaje mi się nagrać, jest dość karkołomne w swojej konstrukcji, choć z czasem przychodzi mi to coraz łatwiej i płynniej. Zdecydowanie najlepiej pracuje mi się w nocy, kiedy jest absolutny spokój i mogę się całkowicie skupić.

Na twoich profilach na Facebooku i Instagramie można znaleźć zdjęcia sugerujące, że lubisz pracować w bezpośrednim kontakcie z naturą, nieco w izolacji.

Serio? To raczej przypadek, bo równie mocno cenię sobie miejską scenerię. Prawdą jest jednak to, że często zabieram to co wyprodukuję na długie spacery i testuję na słuchawkach, włócząc się wzdłuż morza lub po parkach czy lesie. Choć po mieście oczywiście też.

A czy ta „miejskość” w jakiś sposób wpływa na twoją muzykę?

Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Prawdopodobnie może to być bardziej słyszalne w numerach, które jeszcze czekają na swoją publikację

Zanim do nich przejdziemy, poświęćmy chwilę temu, co już miało swoją premierę. W naszej prywatnej rozmowie wspominałeś, że „nie produkujesz w konkretnym gatunku, więc raczej szukasz dla utworów wspólnego mianownika w klimacie i budowaniu jakiejś historii”. Jak to wygląda w odniesieniu do „Futuramy”?

Na początku uznawałem za spory problem to, że wszystko, co mi się uda zrobić, brzmi jak z innej bajki. Z czasem uznałem, że w gruncie rzeczy jest to atut i nie ma co z tym walczyć. „Futurama” brzmi trochę komiksowo, jednak nie ze względu na serial. Koncept zawiązał się wokół różnych odjechanych wizji przyszłości z połowy ubiegłego stulecia, według których między innymi samochody już dawno powinny latać. Jest mnóstwo grafik, na których snute są różne tego typu pomysły. Towarzyszy im ogromny optymizm i wiara w ludzkie możliwości i pomysłowość. Jednak z czasem ten optymizm zdawał się gasnąć. Paradoksalnie, tuż po wystawie światowej z 1939 roku, która nosiła nazwę właśnie „Futurama”, wybuchła II Wojna Światowa. I choć optymizm niby towarzyszył ludziom jeszcze przez jakiś czas, gdzieś tam zaczynały pojawiać się mniej przyjemne wizje przyszłości. Numery na EP-ce powoli zmierzają od tego hurraoptymizmu w znacznie ciemniejsze rejony. W czasie, gdy składałem te kawałki, czytałem sporo Philipa K. Dicka, który był totalną przeciwwagą dla tego pozytywnego myślenia znanego z retro futurystycznych grafik, choć jego wizje były równie odjechane.

Nawiązując do futuryzmu: niedawno rozmawiałam z Jakubem Lemiszewskim, który stwiedził, że chaos informacyjny, szybkość i cywilizacyjny pęd są bardzo inspirujące. Czy tego typu motywy również cię ciekawią?

To już jest nasza rzeczywistość. Przekłada się to na sposób, w jaki konsumujemy treści, w tym na przykład jak słuchamy muzyki. Coraz trudniej skupić uwagę na całych albumach, odpalamy pojedyncze numery na YouTube, czy Spotify. Można albo się dostosować, albo działać wbrew temu zjawisku. Tak czy inaczej sytuacja wpływa na to, jak robiona jest muzyka i cały ten pęd trzeba mieć na uwadze. Dlatego też preferuję krótkie formy, takie jak EP, bo raz, że łatwiej je przesłuchać od deski do deski, a dwa, że łatwiej mi złożyć taki materiał w całość. W końcu wszyscy pędzimy.

Mówisz, że preferujesz krótkie formy, ale odnoszę wrażenie, że odpowiadają ci nieco bardziej rozbudowane narracje – multimedialne, łączące audio z wizualizacjami.

To też element mający wymusić skupienie uwagi. Wydaje mi się, że gdy dwa zmysły absorbowane są przez jedno źródło, łatwiej o pełne skupienie. Tak przynajmniej o tym myślę w tej chwili.

Zostając jeszcze w temacie łączenia muzyki z wizualizacjami – jak doszło do twojego występu w ramach LPM Live Performance Meeting? Opowiedz o tym coś więcej.

Mój kumpel Denis Grzechnik (ze swoim projektem Miraże), który zaczął drążyć temat wizualizacji mniej więcej w momencie, w którym ja zacząłem rozpracowywać sposób na zagranie mojej muzyki live, wymyślił, żeby się tam zgłosić. Pukałem się w czoło, że czego będziemy szukać wśród VJów, którzy robią już takie rzeczy od lat, podczas gdy my ledwo liznęliśmy temat. Jesteśmy trochę przeciwieństwami, bo on na szczęście jest trochę szalony i się specjalnie nie zastanawia nad takimi drobnostkami, no i po prostu nas zgłosił. Wszystko było robione na ostatni moment (wnioski, zgłoszenia, rezerwacje, wizualizacje), ale ostatecznie udało się zdobyć wsparcie Instytutu Adama Mickiewicza i wziąć udział w wydarzeniu. Pierwotnie miałem tam jechać tylko z muzą, a wizualizacje dla mnie miała robić inna osoba, ale w ostatniej chwili okazało się, że jestem zdany wyłącznie na siebie (Denis od początku robił własny pokaz). I tak w tydzień musiałem nauczyć się jak zrobić animacje i zmontować je do trzech numerów. Kończyłem je jeszcze w autobusie w drodze z lotniska, a rendery leciały na parę godzin przed występem. Ostatecznie nie było czasu na żadne testy i próby, co poskutkowało kilkoma błędami, ale podobno nikt nie zauważył. Do tego feedback też był dobry. Bardzo intensywna akcja. Od tego czasu sam eksperymentuję z obrazem.

Kolejne występy również zaplanowane są jako formy audiowizualne?

To szalenie skomplikowany proces, aby przygotować wszystko tak jak bym chciał, więc na razie będą albo bez wizualizacji, albo w wersji mocno uproszczonej.

Tych przedsięwzięć, które poruszają temat sztuk multimedialnych lub mających bardziej eksperymentalny charakter było więcej. Na czym polega Soundcheck Sessions?

Lokalna inicjatywa i forma spędzania czasu poprzez spotykanie się i wspólne improwizowane granie. Soundcheck Sessions prowadzą moi znajomi, sam uczestniczyłem w nich gościnnie od czasu do czasu.

I jak zapatrujesz się na tworzenie poprzez improwizację? Jest w tym coś, co cię przyciąga?

Praktycznie cały czas improwizuję, ale w trochę inny sposób, bo rzeźbienie, o którym wspominałem wcześniej, też jest formą improwizacji. Jak siadam do robienia czegokolwiek, to nigdy nie wiem jak to się skończy. Często są to tak zwane „happy accidents”.

Na początku rozmowy wspomniałeś, że powstał już nowy materiał. Jaki on będzie? Jak wypada w odniesieniu do „Futuramy”?

Tak naprawdę, to trudno tu mówić o materiale nowym i starym, bo większość powstawała mniej więcej równolegle. Po prostu „Futurama” jest chronologicznie najstarsza. Prawdę mówiąc, to sam jestem już w trochę innym miejscu, ale była ona potrzebna, by pokazać drogę, która do tego miejsca prowadziła. Właściwie, to siedzę na materiale częściowo na kolejne dwie EP-ki, jednak wymaga on jeszcze dopracowania i kilku nowych produkcji. „Sequel” do „Futuramy” zacznie się tam, gdzie kończyła się poprzedniczka. Zwiedzi znane z niej niektóre miejsca, aby sprawdzić jak się zmieniły. Na pewno będzie ciężej i brudniej – możliwe, że trochę dystopijnie. Na kolejnej EP nastąpi natomiast spory zwrot w stronę wykręconej wersji lounge. W setach gram trochę tego materiału, więc dobrym sposobem na sprawdzenie o co chodzi, będzie wpaść i posłuchać tego na żywo. Przy robieniu „Futuramy” pierwotny pomysł był taki, by była trochę jak album punkowy – prosto z mostu, maksimum treści w minimum czasu. Następne rzeczy będą bardziej rozbudowane.

„Futurama” ma motyw przewodni, a kolejne wydawnictwa? Jakie historie zamierzasz zbudować za ich pomocą?

Nie chcę zbyt wiele sugerować, bo dla każdego może to być inna historia. To tylko mój sposób na odczytanie tej treści, niekoniecznie jedyny obowiązujący. Najważniejsze, żeby uważać, aby nie zrobić z tego przeintelektualizowanego bełkotu, bo przecież na koniec i tak chodzi o dobrą zabawę. [śmiech]

Pierwsza EP-ka była wydana metodą DIY, a co z kolejnymi? Jest jakaś wytwórnia, z którą chciałbyś współpracować?

Kiedyś myślałem o tym, żeby rozsyłać dema, ale teraz to już chyba tak nie działa. Szkoda czasu. Jeśli muzyka będzie wystarczająco dobra, to prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto będzie chciał to wydać. Ja tymczasem będę robić swoje.

Na koniec, trochę nawiązując do naszego cyklu „3 pytania” – czego ostatnio słuchasz? Co poleciłbyś czytelnikom nowamuzyka.pl?

Ostatnio Clark – „Death Peak”. Tego raczej nie trzeba polecać czytelnikom, bo pewnie doskonale znają. Również po Tauronie zaciekawił mnie Ho99o9 i energia jaką ci goście są w stanie z siebie wykrzesać.

Do tego nowe QOTSA – ten riff jest tak pięknie pogięty, że nie powstydziłby się go nawet Squarepusher:

No i mamy wakacje, więc jeszcze może Monster Rally.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy