Wpisz i kliknij enter

Baby Dee – Safe Inside the Day


Jakby kiedyś Burtonowi zabrakło dobrego materiału na soundtrack, powinien szukać mniej więcej w tych rejonach. Historie o pokracznych psychopatach, skrytych w brzuchach wiktoriańskich budynków płyną strugą z piosenek Baby Dee. Pod płaszczykiem refleksji powstrzymują eksplozję radości na wieść o śmierci Clarka Kenta („Fresh Out of Candles”), rubaszni i nienasyceni, jeśli chodzi o menu zamieniają się w prawdziwych estetów („The Only Bonest That Show”). Zdezelowane pianinko przenika chaosem natręctw niemal wszystkie elementy konstrukcyjne jedenastu utworów zgromadzonych na „Safe Inside the Day” czyniąc z tego wydawnictwa udaną, bliską spełnienia stylizację.
Utrzymane częstokroć w estetyce kabaretu, którego bez ogródek nie cierpię, piosenki początkowo odrzuciły, żeby przyciągnąć z powrotem na narastającej fali reminiscencji z „Gnijącej panny młodej”, „Beetlejuicea” albo „Sweeneya Todda”. Radosna makabreska rozgrywająca się na płycie Baby Dee przypomina cieplejsze, komediowe ustępy z wyżej wymienionych obrazów. Kojarzące się ze światem trumien i robali postacie zostają przeniesione do saloonu albo portowej knajpy, źródła przerysowanych w swojej koszmarności urban legends. Wyrwane z własnego wzajemnego towarzystwa, kawałki z „SitD” nie miałyby szans. Wyśmiewane i szykanowane na ulicach, w klubie, do którego odbiorca dostaje prawie 50-minutowy bilet wstępu, zyskują na sile i chyba na czymś w rodzaju piękna. Przykładem niech będzie chowająca się wśród bestialsko fałszujących walczyków, krystalicznie czysta i urokliwa ballada „Flowers On the Tracks”.
Zachrypnięty wokal snuje swoje historie, liryczne i song-writerskie, wbijając odbiorcę w zastanowienie, jak mógłby zaszufladkować tę płytę. Poza ogólnikowymi stwierdzeniami w rodzaju awangarda, kabaret albo wodewil, trudno o bardziej konkretne słowo niż stylizacja. Używane tutaj środki wydają się być bowiem jasno wykorzystanymi stereotypami. Od rozchybotanych klawiszy (powłóczyste organy, chaotyczne pianino), przez szaleńcze wokale (mamroczące chórki, nierówne „na dwa głosy” itp.) aż po dobitne, charakterystyczne teksty odtwarzające losy dziwadeł („Big Titty Bee Girl (From Dino Town)”), ma się wrażenie uczestniczenia w odtworzeniu jakichś realiów (oprzyj się temu wrażeniu przy chórze pijanych (początkujących) wilków morskich w drugiej połowie „Bad Kidneys”).
Wrzucony w ten hermetyczny światek słuchacz może czuć się równie zmęczony jak po maratonie z burtonopodobnymi filmami. Dawkowane po kolei, pojedynczo, są do zniesienia, ale bardzo łatwo przekroczyć granicę i zabić całą przyjemność odbioru zwyczajnym przeładowaniem elementów scenografii składających się na estetykę. Baby Dee balansuje na krawędzi – upadku udaje się uniknąć (poza budzoną sympatią) jedynie dzięki radykalnym skokom nastroju. Schematycznie balladowe, „smutne” utwory (wspomniane „Flowers…” oraz finalne „Youll Find Your Footing”) przełamują wrażenie przesycenia wodewilem i sprawiają, że można mówić w przypadku tego wydawnictwa o jakiejś szczerości.
Być może autorce pomogły w tym starania paru gwiazd, m.in. Matta Sweeneya (to przypadkowa zbieżność, nie ten demoniczny golibroda) i Willa Oldhama. W sumie brakuje tylko Toma Waitsa i może troszkę Lanegana. Nie sposób jednakże oprzeć się charyzmie wyczuwalnego w tym wydawnictwie elementu przewodniego. Snujące się w paru linijkach wokalnych, tekstach i manierze obsługiwania klawiszy, charakterystyczne zacięcie odsyła co wnikliwszych słuchaczy do poprzednich wydawnictw skażonych udziałem Baby i pozwala do pewnego stopnia domyślać się, że być może jest w tych lirykach więcej osobistej (autobiograficznej?) prawdy niż mogłoby się wydawać.
2008







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
F.
F.
16 lat temu

No, Earlie King się wybija na pewno spośród tych kawałków burtonowskich . Idealnie wypada jako zastępstwo pieśni szkieletu-wodzireja, kiedy męski bohater Gnijącej panny młodej pierwszy raz gości w zaświatach. Myślę, że w wersji live będzie to bardziej doznanie ogólne niż zwykły koncert stąd okruszynki zazdrości. Pozdr!

Ufred
Ufred
16 lat temu

Ta płyta jest rewelacyjna! Szczególnie utwór The Earlie King. Juz nie moge doczekać się koncertu Current 93 i baby Dee w kwietniu!

Polecamy

Job Karma – Ebola

Trzecia płyta wrocławskiego zespołu powraca po szesnastu latach od wydania w wersji winylowej i kompaktowej.