Prawdopodobnie to zwykła ludzka przekora sprawia, że Gregor Samsa ani trochę się nie zmieniają. „Rest” to nadal ten sam post rock ze skromnymi damsko-męskimi wokalami, chropawymi i mrocznymi melodiami, elementami slow coreu i czym tam jeszcze chciałoby się charakteryzować debiutanckie „55:12”. Kolejne melancholijne kawałki po prostu przydarzają się im i spoko. Trudno wyobrazić sobie ten skład w innym repertuarze, a przy okazji spełniają przecież zamówienie społeczne. Ostatecznie wszyscy potrzebują smutnych piosenek, a ta firma produkuje je w niezłym stylu dziobiąc powoli własny znak jakości.
Teoretycznie zmieniło się sporo: gitary wycofano na dalszy plan eksponując procesowane pianino, pojawiają się też momenty wzbogacania dotychczasowego instrumentarium o bliżej niezidentyfikowane akcesoria. Harmonia mianowana w każdym utworze wiodącym elementem ciągnie cały kram naprzód budząc uczucie komfortu, które z kolei daje miejsce na swobodną eksplorację okolic: filigranowych, jakby przypadkowych sampelków i interesującego operowania taśmami. Te szumiące, harmonijne tła przypominają stricte ambientowe przedsięwzięcia w rodzaju Eluvium, odpowiednio przykrojone do wspierania kontrastowych wokali: anielsko wysokich rejestrów Nikki King i niskich, chropawych mruczanek Champa Bennetta.
W praktyce otrzymujemy kolejną wariację na temat. Wystarczająco przemyślaną, by uchodzić za realizację potrzeby tworzenia, i wystarczająco bezpretensjonalną, by złośliwie nie wytykać „Rest” wtórności. Powieleniu ulega raczej klimat, atmosfera, czyli rzeczy nieuchwytne, natomiast twardy realizm zostaje sprawnie rozbrojony: stoi przecież jak byk, że użyliśmy paru nowych narzędzi, słychać to poszerzenie możliwości, więc pomiń to i skup się na emocjach. Ze zgodą nie ma problemu, bo suma doznań definiuje tutaj ideę przyjemności smutku świadomie, kontrolowanie intubowanego sobie przez odbiorcę.
Szkoda tylko, że jest to jedynie przyjemność snu, wycieczki w melancholijne rejony samotnych miejsc. Szkoda, że interpretacja jest wymuszana, bo okrojona do jedynie sensownej wersji wczucia się i lewitacji w przestrzennych pasażach. To chyba jedyna uderzająca różnica w porównaniu z debiutem: brakuje jakiejś narracji w tych utworach, zmian tempa, które zdarzały się przecież na „55:12”. Inicjalne „The Adolescence” nieśmiało obiecuje ścieżkę obraną na tegorocznym wydawnictwie przez M83; także „singlowe” „Jeroen Van Aken” oraz podróżujące po stylach „First Mile, Last Mile” rozpraszają ten statyczny nastrój. Cała reszta proponuje jednak po bożemu rozegrany post rock z mniej lub bardziej standardowymi dodatkami innych genre i możliwością spędzenia paru estetycznych chwil przed snem bez potrzeby palenia światła.
2008
fajna spokojna muza na pewne okazje. dziewczyna, wieczór, świeczki, te sprawy. estetyka Low wciąż żyje.