Syndrom trzeciego albumu to znane hasło, nawiązujące do przełomowego momentu w karierze artysty. Dlaczego właśnie trzeci ma o tym decydować? Nie do końca wiadomo, co nie przemawia na korzyść tej spekulatywnej teorii. Interpol, który popełnił pierwszorzędny debiut i równie świetną kontynuację tegoż, tym razem puścił oczko w stronę tak słuchaczy, jak i krytyków. Członkowie zespołu nagrali rzecz zaskakującą i odmienną od poprzednich dokonań. Tak jakby chcieli zakpić z wielkich oczekiwań i przyzwyczajeń do abstrakcyjnych syndromów.
Okładka skrywająca „Our Love To Admire” początkowo budzi odrazę, lecz stanowi pierwszy trop do rozgryzienia treści. Wystarczy porównać ascetyczną, czerwono-czarno-białą oprawę „Turn On The Bright Lights” i „Antics” z kolorową, pełną przepychu tandetą. Oto dwa rozszalałe lwy „admirują” biernego rogacza, co w połączeniu z tytułem nabiera bardzo przewrotnego charakteru. Nowe oblicze grupy jest dokładnie takie, jak szata graficzna – zrazu odpycha, by następnie zaskoczyć drugim dnem oraz niemałą dawką ironii w warstwie tekstowej. Na pierwszym longplayu Paul Banks oddawał swoje serce mrocznej femme fatale, na kolejnym wybranka rozbijała cenny organ na drobne kawałki. Na tej bohater skleja go w zgryźliwą, zlodowaciałą całość.
Na płaszczyźnie muzycznej jest to płyta o tyle fascynująca, że Interpol brzmi na niej inaczej niż nas do tego przyzwyczaił, a jednak od pierwszych do ostatnich nut wyraźnie słychać, z kim mamy do czynienia. Muzyka Nowojorczyków stała się przede wszystkim jeszcze bardziej epicka, co zapowiadało już kilka utworów z poprzedniego krążka (zwłaszcza „Take You On A Cruise”). Przykładami niech będą otwierające „Pioneer To The Falls” i „No I In Threesome”. Zdecydowanie są to jedne z najmocniejszych punktów ogółu – masywne, rozbudowane, pełne gorzkiej desperacji. Panowie urządzają czasem wycieczki w odległą przeszłość, jeszcze sprzed debiutu, proponując brud i jazgotliwą transowość („Mammoth”). Częściej jednak ukazują dotąd nieznane fascynacje: finalny „The Lighthouse” to rewelacyjna mieszanka smutnego śpiewu z „podwodnym” gitarowym ambientem, której nie powstydziliby się… Radiohead. Na eksperymentach nieco ucierpiały melodie, ale dzięki temu płyta jest większym wyzwaniem.
Interpol nie ułatwił zadania ani sobie, ani fanom. „Our Love To Admire” to dzieło niełatwe w odbiorze i jeszcze trudniejsze do ocenienia. Pozornie niewiele tu kompozycji, które porywałyby w takim stopniu, jak interpolowe klasyki. Ale pod posągową, przytłaczającą fasadą kryje się bogactwo dźwięków i świetnych pomysłów. Warto się wgłębić – Interpol nadal wyraźnie odznacza się na jałowym tle gitarowej sceny pogrążonej w postmodernistycznym kryzysie.
2007
oczywiście, że nonsens. to starałem się udowodnić.
Co to za nonsens? Nie dziwie się, że zastanawiające jest czemu akurat trzeci krążek ma o decydować o czymkolwiek w karierze artysty, bo o niczym nie decyduje – nie ma czegoś takiego jak syndrom trzeciej płyty. W recenzjach i doktrynie (heh) mówi się czasem o syndromie drugiej płyty i jest to w pełni zrozumiałe, bo drugi dobry krążek jest potwierdzeniem klasy artysty, narażonego w okresie od powstania debiutu na liczne utrudnienia i komplikacje na swojej ścieżce 😉 ( komercyjne pokusy, ryzyko wtórności etc etc )
dla mnie oba rzekome syndromy – drugiej i trzeciej płyty – są naciągane, a co za tym idzie – mało istotne. dlatego napisałem, że to raczej spekulacja. nieważne, która płyta. ważne jaka. a recenzji porównawczej czytać nie zamierzam, bo nie lubię się sugerować.
no niby się wyświetla, ale trzecia płyta jest raczej mniej istotna niż druga, bo to druga pokazuje czy zespół na coś stać po ukazaniu się debiutu. tymczasem z niecierpliwością czekam na recenzję editors (polecam recenzję porównawczą editors vs. interpol w wyborczej)
pzdr
nie zgadzam się, moim zdaniem nowi Editorsi to prawie totalna klapa – zresztą recenzja ich płyty już wkrótce. a co do syndromu trzeciej płyty to proszę wstukać w googlach choćby, by przekonać się, że to nie mój wymysł. pozdrawiam.
jest tylko coś takiego jak syndrom drugiej płyty który polega na tym, czy zespół/wykonawca da radę utrzymać pozycję po debiucie. myślę że syndrom trzeciej płyty został wymyślony na potrzebę tej recenzji, bo przecież coś takiego w ogóle nie istnieje. natomiast wracając do samej płyty – to już nie jest interpol z turn on the bright lights ani antics . może i po długim katowaniu i słuchaniu ta płyta może się spodobać. ale oprócz heinricha i pioneera (ten pierwszy rewelacja) to na tej płycie nie ma niczego takiego co jakoś mocniej by chwytało i poruszało. nie ma czegoś na miarę obstacle , nyc czy chociażby next exit lub c mere . jak na mój gust to trochę przekombinowali i średnio im to wyszło :/ nowe editors o niebo lepsze
przy Antics słyszałem o syndromie drugiej płyty…będzie też syndrom czwartej?
Faktycznie okładka daje wyraźną wskazówkę co do zawartości albumu. Nie nazwałbym jej tandetną, warto zauważyć, że zwierzęta są wypchane, a całość pochodzi zapewne z jakiegoś muzeum historii naturalnej. Dość ironiczna kompozycja. Płyta faktycznie wymaga czasu, po drugim przesłuchaniu stwierdziłem, że te piosenki są dobre, subtelnie skonstruowane, nie mają nachalnych, wymuszonych refrenów, ujawniają swój urok powoli. Zainteresował mnie ten album. Mocne wrażenie robi Wrecking Ball; głos wokalisty to 60% wartości tego zespołu.