Wpisz i kliknij enter

Jimi Tenor, Warszawa 26.02.205, Iguana Lounge

Oto bowiem ukazała się sylwetka kogoś na kształt mnicha buddyjskiego połączonego z wyznawcą czarnej magii. Pentagram na czarnym t-shircie skrywany pod śnieżnobiałym płaszczem i stylową suknią wzbudził moją niekłamaną radość. Oto Jimi, pomyślałem sobie, ten niewiarygodny popowy przekrętas. A dalej było już tylko lepiej. Zgodnie z tym, co powiedział w wywiadzie, poleciały kawałki fajne do zagrania, gdy się jest na trasie samemu. Wszystkie hiciory freakowych parties z końca lat 90. w nowej oprawie. „Take me baby”, „Sugardaddy”, „Total devastation” to tylko niektóre z bardzo wielu mniej lub bardziej znanych…>> Utyskiwałem niedawno na Swayzaka i wysunąłem dość odważną chyba tezę, że artyści operujący na gruncie muzyki elektronicznej – tanecznej i eksperymentalnej – nie za bardzo potrafią sprawdzać się na koncertach. Dotyczy to w dużej mierze projektów stricte klubowych (wspomniany Swayzak czy Superpitcher – ten ponoć również się w Poznaniu nie popisał), których ograniczoność środków scenicznych wynika bynajmniej nie z braku talentu, co z ograniczoności formuły setu djskiego, do którego wspomniani artyści redukują swoje występy na żywo. Bardziej wyrobionym słuchaczom, którzy mają dość sztampowych imprez klubowych, a którym pojęcie live act kojarzy się z działaniem twórczym, odtwarzanie muzyki już nie starcza. Potrzebny staje się element zaskoczenia, improwizacji w coraz bardziej przewidywalnym świecie. Mnie zawsze brakowało na szeroko rozumianej scenie elektronicznej kogoś w rodzaju idola, kogoś ekscentrycznego, a przy tym mającego potencjał zjednywania sobie publiczności podparty oczywiście talentem. I proszę, wybrałem się do Warszawy na Jimiego Tenora, którego jakiś czas temu zaniedbałem. Jego płytki zajmujące poczesne miejsce w mojej przegródce avant pop/easy listening lekko się już zakurzyły, a był przecież czas, gdy katowałem je niemiłosiernie, zwłaszcza wiekopomne „Intervision” oraz kalejdoskopowe i tchnące polskim duchem „Out Of Nowhere”. Ten wyrafinowany muzak dość mocno wpisał się w tło życia dorastającego, spragnionego wrażeń licealisty. Potem jednak zainteresowanie Jimim nieco przycichło, a to za sprawą ton megabajtów nowej muzyki, którą w erze informacji trudno już ogarnąć, a chciałoby się poznać… Przekonałem się jednak, że niektórych zakurzonych faworytów przeszłości warto sobie jak najczęściej przypominać.

        Jimi zagrał w Iguana Lounge, jednej z tych rodzimych stołecznych knajp, gdzie chciałoby się zapewne przemycić zachodnie patenty na klasowe miejsce rozrywki. Serwuje się tam nie najtańsze jedzenie i picie, a w powietrzu unosić ma się zapach artystowskości strawnej dla bogacącej się stołecznej klasy średniej. Modne, przejęte z Zachodu, słowo lounge ma stać się z kolei synonimem wyrafinowanej rozrywki dla ludzi o zasobnych portfelach i estetycznych potrzebach wykraczających poza rodzimy chocholi światek rozrywki, jednakże bez zapędów na awangardę. Jimi ze swoim bądź co bądź momentami nie najłatwiejszym, ale zawsze słodkim muzakiem pasuje tu połowicznie, zwłaszcza że publiczność zapełniająca powoli klub nie wydawała się być szczególnie wdrożona w arkana twórczości Fina. Początkowo impreza sprawiała wręcz wrażenie jakiegoś spędu biznesmenów i różnego rodzaju vipów, wrażenie eventu raczej zamkniętego. Informacje na temat koncertu nie były rozpowszechniane i tylko na warszawskich portalach można było cokolwiek na ten temat przeczytać. Żadnych plakatów, żadnej kampanii. W miarę upływu czasu publiczność stawała się jednak – na szczęście – coraz bardziej różnorodna pod względem wieku i imidżu i chyba dobrze, że koniec końcem wielbicieli było znacznie więcej niż przypadkowych wypełniaczy. Dość powiedzieć, że gdy Jimi rozpoczął swój występ, z większości gardeł szczelnie wypełniających klub wyrwał się radosny krzyk.

        Oto bowiem ukazała się sylwetka kogoś na kształt mnicha buddyjskiego połączonego z wyznawcą czarnej magii. Pentagram na czarnym t-shircie skrywany pod śnieżnobiałym płaszczem i stylową suknią wzbudził moją niekłamaną radość. Oto Jimi, pomyślałem sobie, ten niewiarygodny popowy przekrętas. A dalej było już tylko lepiej. Zgodnie z tym, co powiedział w wywiadzie, poleciały kawałki fajne do zagrania, gdy się jest na trasie samemu. Wszystkie hiciory freakowych parties z końca lat 90. w nowej oprawie. „Take me baby”, „Sugardaddy”, „Total devastation” to tylko niektóre z bardzo wielu mniej lub bardziej znanych. Jimi dwoił się i troił przez dwie godziny, by zagrać jednocześnie na saksofonie czy flecie, Korgu, obsłużyć groovebox i mikser, a i od czasu do czasu sięgnąć po fotofon, wytwarzając z jego pomocą te wszystkie kosmiczne trzaski i poświsty, które tak lubimy. Z dziką przyjemnością oddawał się szalonej grze i kręceniu gał swojego modularnego minianaloga, przydając kawałkom maksimum rozkosznego szaleństwa rodem z epoki space rocka. Do tego automaty perkusyjne i żywe instrumenty, których obsługę zmieniał w tempie nadprzyrodzonym. W pewnym momencie muzyka zeszła na nieco dalszy plan, a w centrum uwagi chyba wszystkich pojawił się Jimi sam w sobie – Jimi wirtuoz, Jimi multitalent, Jimi ekscentryk, Jimi zwierzę sceniczne, Jimi zjawisko, Jimi…idol. Znana djka Marika (ta od progressive houseu), która supportowała imprezę jako…MC i wokalistka (całkiem zresztą nieźle, gratuluję!) patrzyła na te wszystkie popisy z uśmiechem od ucha do ucha. Nie tylko zresztą ona. Zabawy z fotofonem przyciągnęły uwagę na równi z popisami średniowiecznych kuglarzy. Autentyczny zachwyt, podziw i szacunek. Jedna panna, która najpierw przejęła od Tenora sprezentowaną publiczności butelkę szampana, a następnie przekazała ją mnie, co rusz rzucała na niego swe różnobarwne boa. Niezły czad.

        Jimi planuje nową płytę z afrykańskim zespołem dla wytwórni Sahko; zobaczymy, co z tego wyjdzie. Jedno jest pewne – nawet gdyby miał nagrać słaby album, to na żywo będzie to majstersztyk. Póki co, dla mnie numer jeden w kategorii live act spośród wszystkich mających dotąd miejsce w naszym dziwnym kraju.

Tenor w serwisie:

Higher Planes – recenzja

Intervision – recenzja







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
Nieco kręte acz zacne
Nieco kręte acz zacne
18 lat temu

Wyczuwam jakbym był jedyną osobą, która przeczytała ten artykuł.Chciałbym wiedzieć czy nie porusza Cie fakt,że text, nad którym namęczyłeś sie pewnie mając mnóstwo innych zajęć – ma tak słaby odsłuch, wydżwięk (nie wiem jak Wy to dżwiękowcy nazywacie).Nie znam Tenora jak i żadnego innego chilli-act-pop-trzask-mastera.mysle jednak,ze moglbym po Twojej recenzji zaznajomic się z nutą inną, niż dotychczasowe underworld,bjork czy rmb.I choc jestem niemal pewien ze tego nie przeczytasz- życzę powodzenia i … większej ilości komentarzy.pozdrawiam /Apostoł/ (mail jest zmyslony)

Polecamy