siedzieliśmy więc jak te dzieciaki, urzeczeni i zafascynowani wygrywaną przez niemiecki kwartet muzyką i muzyczką – tym drugim określeniem można bowiem nazwać takie kawałki jak „pocket calculator” czy „nummern” – ujmujące swą bezczelną, wydawałoby się, prostotą. zaczęło się jednak od „die mensch machine” – tytułowego kawałka płyty, do której podczas tego ponad dwugodzinnego koncertu muzycy kraftwerk sięgali najczęściej [nie licząc „obowiązkowej” promocji najnowszego krążka „tour de france soundtracks”] powiedzmy sobie szczerze: mimo całej ideologicznej otoczki, teoretycznej podbudowy dla muzyki kraftwerk – widok siwiejących 50-latków wchodzących na scenę w migających na czerwono krawatach musi wywoływać uśmiech: dla jednych będzie to uśmiech politowania, dla innych [i do tej grupy należą zapewne wszyscy fani kraftwerk] uśmiech frajdy i podekscytowania. działalność zespołu z düsseldorfu opiera się bowiem na jedynej w swoim rodzaju umowie: muzycy często po prostu się wygłupiają [ot przypomnieć choćby śmieszne, świecące w ultrafiolecie uniformy ], widzowie i słuchacze zaś, niezależnie od wieku, włączają w sobie światełko dziecięcej wrażliwości i ciekawości, godząc się na każdą wizualną i muzyczną ekstrawagancję kwartetu. ba, to właśnie intrygujący wizerunek zespołu, zbudowany na tak frapującym przecież motywie relacji między człowiekiem a maszyną – stał się w drugiej połowie lat 70 podstawą zaskakującego sukcesu kraftwerk. dla każdego więc, kto nosi w sobie choć szczyptę tej specyficznej „industrialnej wrażliwości” – elementy składające się na muzykę i image kraftwerk muszą być i będą pociągające. dlatego właśnie widok czterech ruszających się robotów, zastępujących w kawałku „die roboter” żywych muzyków – wywołał tak duży aplauz podczas warszawskiego koncertu kraftwerk. i nic nie było w stanie zmienić tej niezwykłej dziecięcej euforii wypełniającej po brzegi salę kongresową – oto bowiem, po 23 latach, polska publiczność znów dostała możliwość bezpośredniego pobawienia się jedną z ulubionych zabawek – muzyką kraftwerk.
siedzieliśmy więc jak te dzieciaki, urzeczeni i zafascynowani wygrywaną przez niemiecki kwartet muzyką i muzyczką – tym drugim określeniem można bowiem nazwać takie kawałki jak „pocket calculator” czy „nummern” – ujmujące swą bezczelną, wydawałoby się, prostotą. zaczęło się jednak od „die mensch machine” – tytułowego kawałka płyty, do której podczas tego ponad dwugodzinnego koncertu muzycy kraftwerk sięgali najczęściej [nie licząc „obowiązkowej” promocji najnowszego krążka „tour de france soundtracks”]. na początku było więc dość niemrawo – sami muzycy zdawali się być dość spięci i bardzo skoncentrowani [ale czego innego można spodziewać się po robotach? ;-)]. prym wiódł florian schneider, który w trakcie trzech pierwszych kawałków nie poruszył nawet głową. scena wyglądała dokładnie tak, jak podczas całej trasy kraftwerk – cztery pulpity, na nich laptopy i inne cyfrowe urządzenia, za muzykami zaś wielki ekran – najważniejszy element tego show – na którym mogliśmy obserwować świetne wizualizacje ilustrujące wygrywane na żywo dźwięki. na część z nich składały się fragmenty teledysków – tych nowych, jak również starszych, jeszcze z czasów singlowego „tour de france” czy „music non stop”. pozostałą część wizualizacji stanowiły dość ciekawe, niezwykle dynamiczne i perfekcyjnie zsynchronizowane z muzyką impresje komputerowe bądź filmowe. miód dla oczu. sam zespół z kawałka na kawałek podkręcał tempo: po dość przydługim „die mensch machine” przyszła kolej na nowsze kompozycje kwartetu – w większości te pochodzące z ostatniej płyty. trzeba przyznać, iż „vitamin” czy „tour de france etappe 1” na żywo zabrzmiały o wiele lepiej niż na płycie – może dzięki nagłośnieniu, które miejscami było wręcz porażające [bas!].
zespół wciąż podkręcał tempo, momentem kulminacyjnym czyniąc kawałek „radioaktivitaet”, który w warszawie zabrzmiał w swej tanecznej, najbardziej chyba porywającej wersji. zmianie uległo nie tylko tempo, również samo przesłanie utworu. śpiewając o radioaktywności muzycy nawiązali do takich nazw-symboli jak czernobyl, harrisburg [awaria amerykańskiej elektrowni atomowej], sellafield [brytyjski ośrodek utylizacji odpadów promieniotwórczych] i hiroszima, czyniąc z „radioaktivitaet” swoisty manifest ostrzegający przed wszelkiego rodzaju zagrożeniami radioaktywnością. kolejnym niezwykle znaczącym momentem koncertu był ten, w którym muzyków zastąpiły na scenie roboty. „die roboter” to jeden z bardziej wyrazistych kawałków kraftwerk – w warszawie również usłyszeliśmy jego szybszą, taneczną wersję. same roboty zaś, ku uciesze publiczności, rozpoczęły swój zabawny taniec, rozglądając się od czasu do czasu po sali sztucznymi oczyma.
kilka chwil wcześniej muzycy kraftwerk zgotowali nam inną zabawną niespodziankę – podczas wykonywania wspomnianego już „pocket calculator” ralf hutter zaczął śpiewać w naszym języku: „jestem operator i mam mini kalkulator. ja dodaję. odejmuję. kontroluję. komponuję” – bezbłędnie zaśpiewanefrazy wywołały bardzo żywiołową reakcję publiczności, i był to chyba jedyny moment, w którym florian schneider wymienił z grającym obok fritzem hilpertet kilka uśmiechów – ciesząc się widocznie, iż zespołowi wreszcie udał się pomysł z przetłumaczeniem swego tekstu na nasz język [w roku 1981 różnie z tym bywało]. podczas całego koncertu panowie z kraftwerk sięgnęli do wszystkich swoich najistotniejszych albumów – począwszy od „autobahn”, kończąc zaś na najnowszym „tour de france soundtracks”. mieliśmy więc okazję posłuchać takich kawałków jak właśnie „autobahn” [jedyny chyba tak rozimprowizowany utwór], „trans-europa express”, „neonlicht”, „das modell”, „computerwelt”, w sumie 20 utworów [lista poniżej].
cały koncert trwał dwie godziny i 15 minut. minusy? może zbyt mało improwizacji, może zbyt mała aktywność samych muzyków [szczególnie schneider intrygował swą tajemniczą miną], na pewno zaś ceny biletów. najtańszy kosztował 120 pln, najdroższy 240 pln. przy fakcie, iż wcześniejsze koncerty kraftwerk w monachium i w rzymie kosztowały średnio połowę mniej – cenę polskiego show można uznać za spore nieporozumienie.
oto więc panowie z kraftwerk powrócili. co więcej, wydaje się, iż są w całkiem niezłej formie. mimo wieku – tworzą dźwięki bardzo na czasie [inna sprawa, iż dziś na czasie i trendy wydaje się granie dokładnie takie, jakie prezentował kraftwerk 25 lat temu]. panowie ralf huetter, henning schmitz, fritz hilpert i florian schneider podjęli dość mądrą decyzję: otoczyli się młodymi, zdolnymi producentami, dzięki którym brzmienie kraftwerk wydaje się dziś bardzo świeże. pozostaje zastanawiać się jaki, po prawie 20 latach przerwy, jest stosunek panów z kraftwerk do tworzonej przez siebie muzyki i całej ideologii, którą niegdyś z taką powagą traktowali. zestaw granych utworów sugeruje, iż powrót kraftwerk jest zjawiskiem chwilowym – zupełnie tak, jakby muzycy chcieli powiedzieć nam „spójrzcie co robiliśmy, gdy byliśmy młodzi. tą trasą dajemy wam na to jeszcze jedną, tym razem już ostatnią szansę”.
utwory:
die mensch maschine
expo 2000
tour de france, etappe 1
tour de france, etappe 3
vitamin
tour de france
autobahn
das modell
neon lichts
radioaktivitaet
trans-europa express
nummern
computerwelt
its more fun to compute
heimcomputer
pocket calculator
die roboter
elektro kardiogramm
aerodynamik
music non stop
kraftwerk w serwisie:
kraftwerk – sylwetka
tour de france soundtracks – recenzja
zdjęcia pochodzą z oficjalnego serwisu zespołu: kraftwerk.com
Solidna relacja – prawie tam bylem:) i żaluję, że nie