Sześć lat temu wyszła pierwsza płyta Luomo, która zaskoczyła niespotykanym wcześniej mariażem deephouseowych wibracji z dubową głębią. Od tamtej pory minęły całe wieki, a Vladislav Delay (poprzestańmy na tym wszem i wobec znanym alter ego podczas przywoływania na myśl sprawcy całego projektu) zdaje sobie niewiele z tego robić. Może wówczas, podczas narkotycznych sesji Vocalcity, zbyt mocno wyprzedził swoje czasy?…
Nowy album po części brzmi jak odpryski tamtych czasów, odrzuty z Vocalcity i The Present Lover, choć od tego ostatniego jest zdecydowanie lepszy. To po prostu – chciałoby się rzec – stare, dobre Luomo, pulsujące mocno zbasowanym, choć delikatnym rytmem i roztapiające się we wszelkiego rodzaju pogłosach, echach i analogowym cieple. Luomo, które flirtuje z pop music jak nigdy wcześniej, mocno akcentujące welwetowy, seksualny aspekt warstwy zarówno muzycznej, jak i tekstowej. Produkcja jak zwykle nienaganna, brzmienie soczyste, pomysłowe, czasem pojawiają się osobliwe jak na tę estetykę dźwięki konkretne, typowa dla Delaya rewelacyjna zabawa w cięcie i zapętlanie wokali. Warstwa rytmiczna jest mniej oczywista niż na poprzednich płytach, więcej tu zróżnicowanych w ramach schematu 4/4 synkopowanych rytmów. Tak, jest to zdecydowanie muzyczny afrodyzjak, który nęci, mami, wciąga.
Jeśli natomiast rozpatrywać tę nową muzykę Delaya w kontekście ostatniego pięciolecia, to okaże się, że artysta u zarania swojej kariery postawił poprzeczkę chyba nie do przeskoczenia. Gdyby to była płyta debiutanta, zostałaby wyniesiona na piedestał elektronicznego pop. Ponieważ jest to jednak album producenta o ugruntowanej pozycji w muzycznym świecie i genialnych płytowych strzałach, to wszelkie powielanie użytych wcześniej koncepcji – nawet przyozdobionych genialnym brzmieniem – wzbudza niedosyt. Można w ostateczności potraktować Papierowe Tygrysy w kategoriach chwilowej przyjemności, delicji, która szybko rozpływa się w ustach, pozostawiając na moment uczucie wyrafinowanej przyjemności. Z rewolucją nie ma to nic wspólnego, ale dostarcza wiele radości do momentu, w którym się znudzi i pójdzie w odstawkę.
2006

ee..wiec tak jak pierwsza zachwyca przestrzeniami, druga delikatnoscia, tak ta hm.. blizej jej do plyty pierwszej, ale to nie jest to.. kawalki jakby zbyt krotkie 😉 dla mnie present lover bylo czyms troche innym, niz vocalcity stad ma u mnie duzego plusa – szczegolnie za zgrabne kawalki stylizowane na mode lat 80 w nieco onirycznym zabarwieniu, ciekawie porozsciagane i maksymalna dawka erotyzmu 😉 tego nie bylo na vocalcity, przynajmniej nie tak wyraznie jak na drugiej plycie. Trzecia plyta jest jakby wypadkowa tych dwoch poprzednich -brakuje tylko w pewnych momentach meskiego wokalu 😉 dobra plyta, ale jeszcze mnie tak nie porwala jak poprzednie..
to pisałem ja jak cos 🙂
tak, kiedyś myśałem w ten sam sposób – luomo nie nagrał nic nowego – ale potem pomślałem, że PO CO właściwie vladislav delay ma nagrywać coś nowego jako LOUOMO, skoro jest jednocześnie DELAYEM, UUSITAALO oraz może jeszcze KIMŚ INNYM, kogo nie znam, a każde alter ego to JUZ JEST coś innego; tak więc delay ma różne tory, po których się porusza, i dobrze, bo wiemy czego się spodziewać po danym projekcie; a jeśii nam akurat ten nie pasuje, to go nie słuchamy, albo słuchamy go mnie. więcej pretensji miałbym do nowego uusitaalo, które brzmi zbyt luomowato , niż do luomo, które brzmi jak luomo.