Wpisz i kliknij enter

Múm – summer make good


po sukcesie „finally we are no-one” oczekiwania wobec kolejnej płyty múm nabrały niebotycznych rozmiarów. taka sytuacja wydaje się zupełnie uzasadniona w przypadku zespołu, którego debiutancki krążek okrzyknięty został objawieniem, drugi album wydawał się zaś dziełem jeszcze lepszym, jeszcze dojrzalszym. sam zespół, po nagraniu „finally..” skupił się głównie na koncertowej aktywności, zaraz potem múm opuściła gyöa valtýsdóttir, wydawało się więc, iż na nowy krążek islandczyków przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. nic z tych rzeczy – trio wzięło się ostro do pracy, czego efektem jest właśnie wydany, trzeci album „summer make good”.
prace nad tym materiałem przebiegały, podobnie jak w przypadku „finally we are no-one”, w specjalnie do tego celu wynajętej latarni morskiej, gdzieś w okolicach reykjaviku. szukaliśmy po prostu jakiegoś odosobnionego miejsca, gdzie moglibyśmy dokończyć tą muzykę dogrywając „żywe” instrumenty. znaleźliśmy wreszcie, zupełnie przez przypadek, pustą latarnię morską. podczas pracy nad płytą było to chyba jedno z bardziej wietrznych miejsc islandii – mówi gunnar örn tynes. i faktycznie, już pierwszy kawałek na „summer make good” to po prostu zapis szumiącego, skrzypiącego drzwiami wiatru. w ciągu tych dziewięćdziesięciu sekund zespół umiejętnie przenosi słuchacza w nakreślone przez siebie, bajkowe miejsce, aby potrzymać go tam już do końca albumu. przyznać trzeba jednak, iż jest to bardzo wymagająca wizyta. „summer make good” nie czaruje tak, jak to robiły cenione poprzednie krążki. zespół zdecydował się zaangażować w swą nową muzykę jak najwięcej „żywych” brzmień, co momentami sprawia wrażenie muzycznego „przeładowania” – niektóre kompozycje są bardzo ciężkie, gęste, sprawiają momentami mocno przygnębiające wrażenie. „czystej” elektroniki jest tutaj bardzo mało – główną rolę grają wszelkiej maści gitary [jest nawet banjo], smyczki, trąbki, akordeon, perkusja i niezliczona ilość trip-hopowych, mrocznych sampli. dziecięcy głos anny valtýsdóttir zdaje się zupełnie tu nie pasować, wokalistka bezskutecznie próbuje „przebić się” przez zmasowany atak kolejnych mrocznych dźwięków, choć zapewne znajdzie się sporo takich, którzy będą odmiennego zdania. wg mnie jednak siłą múm zawsze była dziecięcość, czyli urokliwa prostota – tak melodyczna, jak i aranżacyjna – „finally we are no-one” była płytą opierającą się właśnie na takiej dziecięcości. tu jednak zespół postanowił nagrać materiał bardziej skomplikowany, który w rezultacie okazuje się materiałem ciężkostrawnym. trzeba naprawdę sporo razy przesłuchać ten album, aby zapamiętać choć jedną melodię. główne wrażenie, jakie bowiem pojawia się najczęściej, to uczucie przesycenia kolejnymi dawkami udziwnionych, niezrozumiałych dźwięków.
múm jest więc teraz projektem trip-hopowym – muzycy, chcąc rozwinąć brzmienie zespołu, postawili na jego komplikację. szkoda, że obrano właśnie ten kierunek, być może jednak na koncertach muzyka zespołu nabierze trochę oddechu, przestrzeni, tej specyficznej, „islandzkiej” ulotności. ileż można słuchać różnego rodzaju niepokojących sampli, miejmy jednak nadzieję, że młodzież z múm jeszcze do końca nie zdziadziała.
2004







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Luceq
Luceq
18 lat temu

Znakomita!
Polecam gorąco takze nie gustującym w
tradycyjnym HH.
2 swietne teledyski na ninjatune.net

Polecamy