Wpisz i kliknij enter

Macio Moretti & Ozone – Poznań, 14 X 2005

O kurde, kurde, gdy przemierzalem ciemny park, który jest najznaczniejszym fragmentem drogi ze Starego Browaru do mojego domu, w głowie miałem już spory elaborat na temat przeżytego właśnie koncertu. Dzięki ambicjom państwa Kulczyków tym razem poznańscy miłośnicy muzyki dziwnej mogli spotkać się z projektem Ozone, który w trasę po Polsce ruszył z Maciem Morettim. Ozone to francusko-węgierski duet, gdzie Madziar obsługuje instrumenty klawiszowe a mieszkaniec kraju winem płynącego generalnie operuje na kilku saksofonach, czasem wpadną mu pod rękę jakieś efekty, z rzadka coś zanuci. Gdy na kilka godzin przed koncertem próbowałem namówić jedną koleżankę nie kryłem wcale, że w zasadzie ufam postaci Morettiego.          O kurde, kurde, gdy przemierzalem ciemny park, który jest najznaczniejszym fragmentem drogi ze Starego Browaru do mojego domu, w głowie miałem już spory elaborat na temat przeżytego właśnie koncertu. Dzięki ambicjom państwa Kulczyków tym razem poznańscy miłośnicy muzyki dziwnej mogli spotkać się z projektem Ozone, który w trasę po Polsce ruszył z Maciem Morettim. Ozone to francusko-węgierski duet, gdzie Madziar obsługuje instrumenty klawiszowe a mieszkaniec kraju winem płynącego generalnie operuje na kilku saksofonach, czasem wpadną mu pod rękę jakieś efekty, z rzadka coś zanuci. Gdy na kilka godzin przed koncertem próbowałem namówić jedną koleżankę nie kryłem wcale, że w zasadzie ufam postaci Morettiego.

         Po pierwsze musiałem się na czymś opierać, a tylko jego dokonania były mi znane. No ale, to przecież jest bardzo mocna przesłanka, ten perkusista uczestniczył w końcu w takich [tak różnych i tak dobrych] projektach, jak Starzy Singers, Mitch&Mitch, Bassisters Orchestra, Mołr Drammaz, sporadycznie również w zmiennych kolaboracjach z cyklu Djazzpora. A więc sylwetka artystyczna Morettiego była niejako rękojmią dla satysfakcjonującego poziomu tego, co usłyszę. I od razu uspokajam i zadość czynię ciekawości – nie zawiodłem się. To jednak jeszcze nic, bardziej trafne byłoby sformułowanie – byłem wniebowzięty.

         Trio zaprezentowało muzykę żywą, żywiołową, nową [nie tylko dlatego, że na ten skład w większości napisaną] i nowoczesną. Jednocześnie osadzoną w tradycji, albo inaczej – świadomej tej tradycji. Bardzo mnie kusi, żeby napisać, że to, co zagrali zakrawa na jazzowy illbient. Przede wszystkim tradycja improwizacji, czyli czujność, dialogowość, otwarcie się na wydarzenia, jakie oferuje partner, przy tym spotkanie, dawanie i branie, symbioza, radość z obcowania ze sobą.























A więc wszystko, co niesie ze sobą osoba ludzka [włącznie z pewnymi brakami, niedostatkami], a przy tym elektronika, rozległe pasaże, nagłe spięcia, wybuchy, pewna nie-naturalność. Za warstwę elektroniczną [o brzmieniu analogowym] odpowiedzialnym był oczywiście także żywy człowiek. Równie czujny, jak pozostali dwaj instrumentaliści, klawiszowiec. Oprócz wyczulonej uwagi na każde zdarzenie wszystkich muzyków cehcowało też poczucie humoru. To chyba trzeci składnik – dystans. W końcu tyle już było, być może brodzimy w stertach odpadków, przekopujemy się przez wysypisko.

         A więc jakoś trzeba sobie z tym radzić. I to jedyne czego mógłbym się przyczepić – ta anegdotyczność była czasem nadużywana. Kompozycje w znakomitej większości parti improwizowane, charakteryzowała fragmentaryczność, rozczłonkowanie. Głównie za sprawą Morettiego muzyka wiła się w zrywach, by po chwili opaść. Ale to nie tak, że perkusista rozłożył koncert. Bo doprawdy, dawno nie słyszałem tak wszechstronnego muzyka, tak wieloznacznie brzmiącego instrumentu. Z obstukiwania miejsc zwykle omijanych, przechodził w szemranieby z tego wyłonił się jakiś niemalże tropikalny rytm. Niepostrzeżenie z ciężkiego walenia po garach przechodził w temat marszowy, pardny. Wydaje mi się, że akurat w formule improwizowanego koncertu żartobliwości nie można uznać za poważny mankament. Nie można z pewnością narzekać, że była to muzyka grana według jednego wzoru, odtwarzanie wciąż jednego schematu. Panowie choć wpadali w momenty balladowe, to zwykle nie oszczędzali uszu słuchaczy, było głośno i dynamicznie. Najważniejsza jest przecież energia między twórcami, a nie precyzyjny przebieg, rozwój i aranż kompozycji. I właśnie dla tej energii warto się wybrać na koncerty tego projektu. By usłyszeć muzykę, która jest twórczym koktajlem używającym takich ingrediencji, jak: Art Ensemble of Chicago, Matthew Herbert Big Band, doprawionym myśleniem przyswojonym przez np. Ground Zero [to samo anarchistyczne dekonstruowanie ładnych tematów, co na „Plays Standards”].

         Do tego dochodzi doświadczenie elektronicznej awangardy [można pewnie znaleźć bardziej trafne przykłady, ale mi na myśl przyszła Paralaksa, pewnie dlatego, że jest w ostatnio w zasięgu moich uszu]. Nie chcę brzmieć mentorsko, ale trochę już w życiu słyszałem i wiem, że na takie dźwięki nie trafia się czesto. Ta radość, witalność, ruchliwość, słuchanie wszystkiego jako całośći przy jednoczesnym łapaniu całej palety niuansów, zakamarków. Podziwianie zgrania niczym jednego organizmu, a jednocześnie kunsztu i odrębności każdego instrumentalisty. O kurde, naprawdę – nie oglądajcie się na nie-namówione koleżanki, bądźcie od nich mądrzejsi – wybierzcie się na koncert tego tria.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy