Wpisz i kliknij enter

Maestro Trytony – Poznań, 20.04.05 – relacja

W ciągu koncertu nieraz przypominało mi się dzieło Trytonów „Enoptronia”, a już szczególnie podczas jednej z dłuższych odsłon pod koniec koncertu, kiedy to zagrali przepiękny temat właśnie ze wspominanej płyty, tam w wykonaniu wiolonczeli, tutaj godnie zastępowanej przez flet wspierany gitarą. I to mi się chyba nie zdawało bo potem lider mówił coś o coverowaniu własnych kawałków.         Na trasę promocyjną wydanej w grudniu płyty „Heart of Gold” zespół Tomasza Gwincińskiego wyruszył dopiero teraz. Jednym z przystanków był Poznań i dziękuję losowi, że coś mnie pchnęło, by wybrać się na ten koncert. Nie żeby akurat tego dnia było jakieś zatrzęsienie propozycji, chociaż całkiem niedaleko Starzy Singers również promowali swoje ostatnie wydawnictwo [ciekawie byłoby rozważyć/sprawdzić kto zrezygnował z jednego koncertu na rzecz drugiego?].

        Nie byłem jakoś pewien, czy chcę tego koncertu, nie żebym był zawiedziony po dwóch poprzednich spotkaniach z Maestro Trytony, ale…powiem krótko – byłem sceptyczny. Nie wynikało to z żadnych racjonalnych przesłanek tak więc siła argumentów, jakie przedstawili muzycy rozwiała wszelkie moje wątpliwości. Zespół pojawił się na scenie ze standardową obsuwą i po krótkich problemach ze wzmacniaczem do gitary rozpoczął występ wobec średnio licznej publiczności. Instrumentarium to, naturalnie, gitara elektryczna, kontrabas i perkusja oraz flet i klawisze. Rozpoczęło się od kompozycji wprowadzającej klimat, po czym lider zapowiedział, że będą tylko utwory z ostatniej płyty [nie jestem pewien, czy słowa dotrzymał…]. Dalej już było głównie granie z powerem – rozbuchana [nieraz aż do granic] perkusja wspierana przez czujny kontrabas, na tym określające tonację i fakturę twarde, powoli rozchodzące się akordy gitary. No i jeszcze flet, czasem miało się wrażenie takiego właśnie jescze flet, ale jednak trzeba oddać sprawiedliwość, że instrument ten rozszerzał często pole gry, dodawał smaku i nie sprawiał wrażenia kwiatka do korzucha. Bardziej ryzykowne okazały się, obsługiwane przez flecistę, instrumenty klawiszowe, gdy grały standardowo [jakieś szumy, ozdobniki] było okej.























        Trochę wątpliwości miałem w momentach, gdy klawisze robiły za coś pokrewnego w brzmieniu klawesynowi. Pewien zgrzyt wynika jednak chyba z rzadko spotykanych [a już szczególnie w tym kontekście] dźwięków a nie z nietrafionego pomysłu. Nie była to chęć wyróżnienia się z jakiejś masy zespołów na siłę przez doczepianie niecodziennych instrumentów, jestem pewien świadomośći i odpowiedzialnośći Gwincińskiego jako kompozytora, który już nawet wypracowuje sobie własny język i operuje kilkakrotnie pewnymi elementów [przy czym, żeby było jasne, nazwałbym je raczej gestami niż chwytami]. W ciągu koncertu nieraz przypominało mi się dzieło Trytonów „Enoptronia”, a już szczególnie podczas jednej z dłuższych odsłon pod koniec koncertu, kiedy to zagrali przepiękny temat właśnie ze wspominanej płyty, tam w wykonaniu wiolonczeli, tutaj godnie zastępowanej przez flet wspierany gitarą. I to mi się chyba nie zdawało bo potem lider mówił coś o coverowaniu własnych kawałków. Nawet jeśli coś się przypominało, to rozwój dało się spostrzec bez żadnych wątpliwości, przy czym owa świadomość nie pozwala zagubić drogi konsekwencji. Cały zespół świetnie sprawdzał się zarówno w granych z wykopem, żywiołowych kawałkach, które przeważały, jak i nastrojowych, które i tak też posiadały jakiś nerw czy pazur, tyle że nie tak wyeksponowany i on to sprawiał, że nawet gdy tempo spadało, to napięcie ani trochę. I na falach tych magicznych dźwięków dodryfowaliśmy do ostatniego utworu.

        Ostatniego, naturalnie, wedle planu – po pierwszym bisie, który był niemalże oczywisty Gwinciński, który widocznie był głodny gry nie dał się długo prosić i szybko wrócił na scenę, a za nim flecista, sekcja – może bardziej spragniona niż głodna podryfowała w kierunku baru. Lider stworzył delikatne tło na gitarze dla obfitych improwizacji na klawiszach, po czym odłożył na bok swój instrument, wyciszył trochę jego dźwięki i zasiadł za perkusję. Z grania na bębnach kiedyś był przecież bardziej znany, czynił to np. w Łoskocie. Klawiszowiec ciągle znęcał się na klawiaturze, kiedy perkusja zaczęła delikatnie acz zdecydowanie wdzierać się w tkankę improwizacji, Gwinciński nadał swej grze tempo i dosadność, po czym wszystko znów rozpłynęło się w mroku wieczoru. Zasłużone, olbrzymie brawa – lider, chyba sam trochę zaskoczony tym co się wydarzyło skwitował: „No i właśnie takimi różnymi dróżkami…”, nie musiał kończyć, po takim pokazie został zrozumiany w pół słowa. Choćby tylko dla tej jednej eskapady warto było spędzić wieczór w towarzystwie Maestro Trytonów, a podobnych wycieczek było wszak więcej.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy

Job Karma – Ebola

Trzecia płyta wrocławskiego zespołu powraca po szesnastu latach od wydania w wersji winylowej i kompaktowej.