Wpisz i kliknij enter

Musica Genera 2007 – relacja

Organizatorzy Musica Genera walczą ze stereotypowym sądem, jakoby w Szczecinie nic się nie działo. Dobór nietuzinkowych twórców, wybór odpowiednich miejsc – Teatr Kana, staromiejska Rzeźnia, Zamek Książąt Pomorskich – oraz niebywała atmosfera złożyły się na fascynującą całość. Piotrek: Czy były takie koncerty, po których wiele się spodziewałeś, a po – byłeś zawiedziony?

Maciek: Szczerze mówiąc, nie patrzyłem na to z tej perspektywy, zresztą z bardzo prostego powodu – był to mój pierwszy kontakt z Musica Genera, zaś z zapowiedzianych artystów byłem zaznajomiony jedynie z twórczością Ivana Pavlova (CoH). Można powiedzieć, że byłem wolny od wszelkich porównań i oczekiwań, toteż trudno było mówić o rozczarowaniu. Jak to wygląda z Twojej strony?

P: Ja poczyniłem pewne przygotowania przedfestiwalowe – słuchałem świetnej, wciągającej „Valve DivisionRobina Haywarda i oglądałem DVD „Gdansk QueenAVVA. Oba koncerty z udziałem Haywarda (solo i duet z Angelicą Castello) bardzo mi się podobały. Dwie porcje cichej, wysmakowanej, skoncentrowanej improwizacji. Taka gra, jak tego duetu, może nie być najłatwiejsza w odbiorze, ale jeśli uda się dostroić do poziomu głośności i wyczulić na małe dźwięki, tak jak grający, to może być dobrze. Tak było tym razem. Po solowym jego występie myślałem o tym, jak instrument może zastępować urządzenia mechaniczne w tworzeniu dźwięków. Zupełnie zawiódł mnie natomiast występ AVVA (Toshimaru Nakamura i Billy Roisz) – oczywiście, ciekawie było obserwować ścisły przekład i wpływ dźwięku na obraz. Jednak występ był bardzo krótki (20 minut) i nie było w nim niczego, co przyciągałoby uwagę.

M: Rzeczywiście, wspólny występ Haywarda i Castello należał jeśli nie do najlepszych, to z pewnością do najciekawszych momentów festiwalu. Bardzo podobał mi się subtelny dialog Haywordowej tuby z niezwykłym, drewnianym instrumentem obsługiwanym przez Angelicę. W tym krótkim spektaklu było wszystko: suspens, dramat, niepokój, wyrafinowany erotyzm, kontemplacja… Trudno uchwycić to w słowa, ale jestem pewien, że rozumie to każdy, kto wówczas siedział na widowni i dał się ponieść muzyce.

P: No proszę, wystarczy, że kobieta na scenie i już „erotyzm” – oczywiście tak sobie żartuję. Ale gdy napisałeś „spektakl” – pomyślałem o show Goodiepala. Do teraz uśmiecham się, gdy przypomnę sobie jego wersje Bjork, Sigur Ros, Lou Reeda.


Goodiepal

M: O tak, Goodiepal to znakomity showman. Oryginalny, nieco szalony ekscentryk. Te wszystkie jego pogwizdywania, chrumkania, puszczanie wrzasków i warczeń z gramofonów, mechaniczny ptaszek własnej roboty czy puszczone w obieg dzwoneczki… No i oczywiście wspomniana przez Ciebie satyra na egzaltowanych Sigur Ros, zmanierowaną Bjork czy „cool boys who sing how cool it is to be from New York”. Duńczykowi udało się nawiązać z publicznością niezwykłą więź. Osobiście setnie się ubawiłem widząc tego pana w akcji.

P: Poczucia humoru nie można też odmówić Anthony’emu Paterasowi. To co robili w duecie z Robinem Foxem nie było odmienne od ich płyty „Flux Compendium„, ale i tak momentami wręcz szokowało. A poroztrzaskiwane beatboxy i frenetyczne rapy Paterasa z agresywnymi i energetycznymi dźwiękami laptopowo-syntezatorowymi tworzyły powalającą całość.

M: Wyczyny Anthonyego nazwałbym żartobliwie „onomatopejorapem”. Mój entuzjazm względem duetu Pateras-Fox jest jednak mniejszy od Twojego – koncert nie powalił mnie. Co nie zmienia faktu, że był interesujący. Jeżeli już mówimy o sobotniej nocy w Rzeźni na Łasztowni, to absolutnie największe wrażenie zrobił na mnie Lasse Marhaug. Czyste dronowo-noisowe szaleństwo, wielce sugestywne, prowokujące do głębokiej wewnętrznej podróży. Cały występ Norwega spędziłem w pozycji siedzącej z zamkniętymi oczami, niezdolny do robienia zdjęć, palenia papierosów czy choćby rozmowy z siedzącą obok koleżanką. Doskonałe przeżycie.

P: Na mnie występ Marhauga też zrobił wrażenie, podobało mi się to, że nie był krótki i sprawiał wrażenie rozwijającego się naturalnie. Jego dźwięki były mocne, szorstkie, brudne, ale nie czuło się epatowania „noisem”. No i jeszcze końcówka, gdy twórca oddał się swojej muzyce i widać było, jakby przez niego przepływała. Żeby zamknąć temat Rzeźni – jak wrażenia po Dave’ie Phillipsie? Chyba nikogo nie pozostawił obojętnym.

M: Z pewnością. Można zaryzykować stwierdzenie, że audio-wizualny pokaz Phillipsa pełnił funkcję kija włożonego w mrowisko. Ktoś powiedział: „W dzisiejszych czasach nie wystarczy już klepnąć ludzi w ramię, żeby cię słuchali. Trzeba ich uderzyć obuchem w głowę, wtedy cię wysłuchają”. I właśnie show tego pana był swoistym młotem skierowanym w stronę publiki. Do eksperymentalnej, wymagającej muzyki można było się przyzwyczaić, hartując się podczas wcześniejszych koncertów. Co wyróżniało się u Phillipsa, to oczywiście wizualizacje, bez ogródek przedstawiające rzeź zwierząt. Obrazy krwawych jatek przeplatały się z hasłami podszytymi szczyptą ekologii, filozofii i socjologii („kim jesteś, jakie jest twoje miejsce w świecie?”, „natura nas nie potrzebuje”, „jesteśmy mordercami”), co w połączeniu z brutalnymi, metalicznymi dźwiękami tworzyło zupełnie bezkompromisowy akt. Niektórzy wychodzili na zewnątrz już po kilku minutach, nie mogąc znieść przemocy i krwi spływającej z ekranu.

Tyle suche fakty, natomiast wrażenia… Wiesz, nadal jestem wewnętrznie rozdarty po występie Phillipsa. Z jednej strony, artysta niewątpliwie miał coś istotnego do przekazania, z drugiej jednak – nie mogłem pozbyć się impresji, że epatując określonymi obrazami, chciał wywołać w widzach określone emocje, nie pozostawiając im zbyt wiele pola na własną interpretację. Taka emocjonalna manipulacja w stylu Larsa von Triera, tylko na mniejszą skalę. Podejrzewam, że tak miało być, osobiście jednak nie lubię, gdy coś mi się narzuca. Ciekaw jestem, jak Ty odebrałeś ten specyficzny show?

P: Phillips nie bawił się w subtelności, tak więc mogę zrozumieć tych, którzy wychodzili. Ja po kilku minutach zacząłem koncentrować się na dźwięku, na obraz patrzyłem tylko „kontrolnie”. Występ skłonił mnie bardziej do rozważań o tym, co „wolno” w sztuce, jak można ją obciążyć ideologicznie, aby było to jeszcze strawne. Artysta zaryzykował, bo nadając swemu przekazowi wyrazisty sens, zrezygnował z neutralności, a w zasadzie wymierzył jego ostrze w publiczność (i to chyba całą – bo któż z nas nie jest uwikłany w tą spiralę przemocy?). W warstwie dźwiękowej było całkiem ciekawie – oddechy, powietrze z balonika, później gwizdek, stopniowe narastanie, nakładanie się części. Skutecznym pomysłem było też chodzenie wokół publiczności, nie dość, że rezygnacja z wykonawcy na scenie, to jeszcze element niepokoju, osaczenia. Jeśli chodzi więc o takie wrażenia – przemyślany, dobrze skonstruowany występ. Co do ideologiczności – nie wiem…Zupełnie innym, ale też zapadającym w pamięć, audio-wizualnym przeżyciem był laser show Edwina van der Heide.


Edwin van der Heide

M: To prawda. Osobiście po raz pierwszy widziałem na żywo, jak „słowo staje się ciałem”, a raczej – dźwięk wizją. Zaprzyjaźniony muzyk, a przy okazji sprzętowy majsterkowicz, zdradził mi, że pod względem technicznym show Edwina nie był niczym wyrafinowanym. Możliwe, natomiast efekt – taniec wiązek laserowych pobudzanych impulsami dźwiękowymi – był doprawdy olśniewający, niemal odurzający, narkotyczny. Skoro powróciliśmy do pierwszego dnia festiwalu, chciałbym Cię zapytać, co sądzisz o pozostałych piątkowych aktach? Zacznijmy od tercetu van Bebber / Guthrie / Korber. Jak podobała Ci się ich gra?

P: Nie mogę się uwolnić od myśli, że trio zagrało zbyt bezpiecznie. Muzycy znaleźli wspólny obszar, który spokojnie eksplorowali. W tym nie ma nic złego, ale improwizacja powinna stawiać też jakieś wyzwania (także grającym). Wydaje mi się, że tylko Guthrie, z ciekawym zestawem „odpadkowo-perkusyjnym”, był zainteresowany poszukiwaniem jakiś nowych rejonów. Oczywiście może to być krzywdzący osąd, który opiera się też na największej aktywności tego muzyka. A Ty, co sądzisz? No i jak wspominany wcześniej CoH?


Van Bebber/Guthrie/ Korber

M: W pełni podzielam Twoją opinię na temat kolektywnej pracy trzech panów. Mnie również wydała się ona nieco zachowawcza, pozbawiona dozy zaskakującej dramaturgii, chyba niezbędnej na polu eksperymentów. Forma wygrała z treścią. Kontynuując jeszcze temat Clausa van Bebbera, to moim zdaniem osiągnął on głębsze porozumienie z Paulem Lovensem. Połączone siły „retro DJ-a” (obsługiwał pięć wiekowych gramofonów) i freejazzowego bębniarza dały porywający efekt. Lovens sprawiał wrażenie, jak gdyby perkusjonalia stanowiły integralną część jego ciała.


Claus van Bebber / Paul Lovens

Panował nad każdym najdrobniejszym dźwiękiem wydobywającym się z zestawu, idealnie wyczuwał zamysły kooperanta i nie tracił zimnej krwi nawet wówczas, gdy zdenerwowanemu van Bebberowi ześlizgnęła się igła z płyty. Kiedy muzycy przestali grać, zelektryzowana publiczność jeszcze przez chwilę zachowywała absolutną ciszę, by po chwili nagrodzić duet owacjami na stojąco. Był to chyba jedyny fragment festiwalu – popraw mnie, jeśli się mylę – który doczekał się bisu.

Przyznam, że CoH również zasłużył na wielkie brawa. Pełen sprzężeń set, głęboko zatopiony w metalicznej elektronice spod znaku labelu Raster Noton, bogato inkrustowany dronami, chwilami zahaczający nawet o IDM starej szkoły, szczególnie bliski memu sercu. Mówiąc krótko: rewelacja!


CoH

P: Występ van Bebbera i Lovensa był porywający, ale dla mnie dzięki drugiemu muzykowi. Myślę, że to jego wyczyny zwróciły uwagę publiki, gramofonista pozostawał w cieniu, momentami jakby sobie nie radził ze sprzętem. Partnerem, który sprostał energii i charyzmie Lovensa był Anthony Pateras (grający na fortepianie preparowanym). Co to był za duet, niesamowite porozumienie, błyskawiczne reakcje, zerwania wątków i niespodziewane nawiązania. Szeroka paleta barw i gra pełna niuansów. Również tu doczekaliśmy się bisu.

Zgadzam się co do gry COHa, chyba jeszcze bardziej go doceniłem bo grał po niezbyt interesującym Zenialu (z Franczakiem odpowiedzialnym za video). U Rosjanina struktury były skomplikowane, całość wielopoziomowa, przemyślana. Zaskoczyły mnie wstawki latino i inna etnika, ale były świetnie wplecione w resztę dźwięków.

M: Wygląda na to, że mamy zbliżone odczucia. Zenial miał kilka świetnych momentów, ale zbyt często popełniał ten sam błąd – stopniował napięcie, któremu nie dawał ujścia. Zagęszczenie atmosfery zaostrzało apetyt, po czym muzyk, nagle i ku mojemu rozczarowaniu, urywał interesujący motyw. To samo mogę zresztą powiedzieć o występie Borisa Haufa, chyba najsłabszego ogniwa tegorocznej edycji festiwalu. Hauf miał na scenie kultowego korga, co w połączeniu z laptopem mogło dać znakomity rezultat. Tymczasem artysta wyraźnie skupił się na dźwiękach generowanych przez komputer, traktując instrument po macoszemu. Szkoda, bo mogło być dużo barwniej. Chciałbym Cię jeszcze zapytać o wrażenia z niedzieli – jak wiesz, proza życia niestety uniemożliwiła mi uczestnictwo w ostatnim dniu Genery. Co mnie ominęło, poza wspomnianym przez Ciebie duetem Nakamura – Roisz?


Boris Hauf

P: Muzykę Haufa tłumaczyłem sobie w ten sposób: elektroniczne drobiazgi wgryzają się w klawiszowe plamy. Ale to tłumaczenie niewiele pomogło: drobiazgi nie reagowały zbyt ciekawie z dźwiękami z korga, a te z kolei kilka razy robiły się aż nazbyt słodkie. W dodatku w tej muzyce nic się nie działo, dla mnie Austriak zrealizował swój zamiar po 10 minutach.

W niedzielę solo zagrali Korber i Guthrie, obydwa występy sprawiały wrażenie przemyślanych. Pierwszy nie w pełni mnie przekonał, rozwinął skrzydła w drugiej części. Guthrie używał tych samych sprzętów, co pierwszego dnia, tym razem poszedł w rejony niemal medytacyjne – talerze perkusyjne z mikrofonami kontaktowymi brzmiały jak gongi. Jego improwizacja miała zadatki na bardzo dobrą, ale muzyk szybko ją zakończył.

Oprócz AVVA w Operze na Zamku zagrali Robin Fox i Lasse Marhaug, którzy wpadli w formę gęstego noiseu, ale nie stworzyli w niej nic poruszającego i występ, który mógł być mocny, odebrałem jako zaledwie solidny. Po tych wszystkich elektronikach odświeżająco zadziałał duet Paterasa i Lovensa, który uważam za jeden z mocniejszych punktów festiwalu.

M: Czas na krótkie podsumowanie. Przede wszystkim cieszy fakt, że nasze miasto może pochwalić się niebanalnym festiwalem na światowym poziomie. Organizatorzy Musica Genera walczą tym samym – świadomie lub nie – ze stereotypowym sądem, jakoby w Szczecinie nic się nie działo. Dobór nietuzinkowych twórców, wybór odpowiednich miejsc – Teatr Kana, staromiejska Rzeźnia, Zamek Książąt Pomorskich – oraz niebywała atmosfera złożyły się na fascynującą całość. Owa atmosfera była współtworzona tak przez artystów, jak i publiczność; ta wykazała się naprawdę dużą kulturą, cierpliwością i obyciem. Występy odbierane były w milczącym skupieniu, co można tłumaczyć nie tylko szacunkiem, ale i szczerym zainteresowaniem. Wbrew pozorom, to rzadko spotykane zjawisko.

P: Czyli do zobaczenia za rok?

M: Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to z pewnością!







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy